Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 25 października 2015

Rozdział 4

Rozdział 4

Hazel Amerigo spacerowała szkolnym korytarzem, podtrzymując się ściany. Wszędzie wokół koczowali uczniowie, od tych najmłodszych, po najstarszych. Siedzieli na ławkach, tworząc obozy. Jedli i rozmawiali. Hazel chciała wiedzieć, o czym, ale wolała do nikogo się nie odzywać.
Zwiała z gabinetu pielęgniarki. Tamta Vivien cały czas nie wracała, a Amerigo zaczęło się nudzić. Zastanawiała się, dlaczego nikt nie opuszcza szkoły, no i czemu mała Sharon tak dziwnie na nią patrzyła. Wokół działo się coś niedobrego. No i ten ogień — Hazel przecież pamiętała dobrze ogień…
— Hazel Amerigo — mruknął ktoś jadowitym głosem za jej plecami. Hazel rozpoznała po nim stojącą za nią osobistość i wzniosła oczy do góry, patrząc błagalnie w sufit, jakby mógł przynieść jej pomoc.
Obróciła się do tyłu.
Nie myliła się. Stała tam  Alaska White, piękna jak zwykle, z idealnie pomalowanymi paznokciami i nienaganną fryzurą, oraz grymasem obrzydzenia na swojej cudnej buźce, którą Hazel najchętniej zmasakrowałaby maczetą. Gapiła się na Amerigo jak na nędznego robala, który akurat przypałętał się pod jej nogi.
— Czego chcesz? — warknęła ruda.
— Stanęłaś mi na drodze. Nie lubię tego.
— To masz problem. Pokaż mi akt własnościowy dotyczący nabycia przez ciebie szkolnej podłogi, a dla twojej wygody zacznę chodzić po ścianach.
                        Alaska roześmiała się cierpko. Zbliżywszy swoją twarz do Hazel, mruknęła:
                        — Po prostu zejdź mi z drogi i nie pokazuj więcej tej swojej rudej czupryny publicznie.
                        Auć, zabolało. Alaska uderzyła w czuły punkt Hazel. Ale Hazel nie dała się wyprowadzić z równowagi, oj nie. Bycie rudą wymaga przyswojenia sobie zasad panowania nad sobą, by móc jakoś funkcjonować w społeczeństwie i nie napadać wciąż na ludzi, którzy usłużnie przypominają ci, że jesteś zwyczajnie ryża, i że to niezbyt pięknie.
                        — Alasko…— westchnęła Hazel — Niestety nie zejdę ci z drogi, bo nie czuję się najlepiej i jestem zmuszona iść przy ścianie, by nie zemdleć. Swoje cudowne uwagi na temat wyglądu innych wsadź sobie w tyłek, a tak poza tym to złamał ci się tips.
                        — Który? — Alaska machinalnie zerknęła na swoje dłonie.
                        Hazel wykorzystała moment i chwyciwszy ją za dłoń, mocnym ruchem przełamała jej tipsa na pół. Nim Alaska zdążyła krzyknąć, podetknęła jej go pod nos i warknęła:
                        — Ten.
                        Chciała odejść, lecz Alaska chwyciła ją za rękę tak mocno, że aż syknęła. Ludzie, którzy przypatrywali się ich sprzeczce spojrzeli na White z przerażeniem; nie była zbyt lubiana w kręgu uczniów, za to Hazel zbyt mało znana, by ktoś przyszedł jej na pomoc. Dziewczyny stały naprzeciw siebie i piorunowały się wzrokiem.
                        Wtedy nastąpił moment przełomowy dla społeczności szkolnej.
                        Z oczu Alaski najzwyczajniej w świecie wystrzeliły dwa lasery, przypominające pioruny i byłyby uderzyły w Hazel, gdyby nie jej szybka odpowiedź na cios. W ułamku sekundy odparła pioruny ognistymi laserami, i stały tak naprzeciw siebie, z zaciętymi minami, próbując pokonać niezwykłą moc drugiej. Tłum zamarł z szeroko otwartymi ustami. To wyglądało jak scena z filmu science-fiction.
                        Nagle lasery znikły. Alaska i Hazel gapiły się na siebie z szeroko otwartymi ustami. Jakaś dziewczynka zemdlała, a pozostali zaczęli piszczeć. Kredowobiały na twarzy chłopak siedzący pod ścianą wypowiedział na głos to, czego nie był w stanie powiedzieć nikt inny:
                        — Potwory. Zabiją nas.
                        Wszyscy struchleli i skupili się w małe grupki, choć ani Hazel, ani Alaska nie próbowały ich atakować. Wzrok Hazel padł na koniec korytarza, gdzie jak wryci w ziemię stała Vivien w towarzystwie jakiejś dziewczyny i chłopaka. Wszyscy mrugali oczami, jakby chcąc przekonać się, czy aby  nie śpią.
                        — One zrobią nam krzywdę — pisnęła jakaś dziewczynka.
                        — Idźcie sobie stąd! — warczeli chłopcy. Alaska i Hazel powoli odsuwały się od już nie przerażonego, ale rozwścieczonego tłumu. Vivien patrzyła na Hazel z troską, nie mając pojęcia, co robić. Wiedziała, że jeśli Hazel się zdenerwuje, w obronie własnej zabije połowę uczniów laserami. Jeżeli nie zacznie się bronić, oni zabiją z kolei i ją, i Alaskę.
                        — UCIEKAJ! — wrzasnęła nagle Vivien desperacko.
                        Spojrzenia jej i Hazel spotkały się. A Hazel zrobiła ostatnią rzecz, na którą miała ochotę: chwyciła mocno Alaskę o lekko nieprzytomnym, zdumionym wzroku i pociągnąwszy ją za sobą, rzuciła się do ucieczki. Kilkunastu rozwścieczonych chłopców pognało za nimi, a Vivien wzniosła oczy ku niebu, modląc się, by tylko ich nie dogonili.
                        — Dlaczego kazałaś jej uciekać? — wyszeptał Joy.
                        Pokręciła szybko głową.
                        — Bo to nie jej wina. One nie są złe. To, co się dzieje, to jakaś chora gra. Ale to nie ich wina, że zostały złymi bohaterkami.
                        Chwilę milczeli, ona, Joy i Haley. W końcu ta ostatnia zadała pytanie, które zasiało ogrom wątpliwości w sercu Vivien:
                        — A co, jeśli jest więcej takich jak one?

                                               *                      *                      *

                        Finn wrócił do jaskini po dwóch godzinach nieobecności. Na dworze zrobiło się już ciemno, ale powietrze wcale nie było chłodniejsze, jak to zazwyczaj dzieje się w nocy. Draven cieszył się, bo nie miał ochoty marznąc w tej głupiej jaskini.
                        — Masz — Finn rzucił mu na podołek jakąś torbę. Draven otworzył ją; w środku były ciastka, trochę owoców, chleb, parę konserw i puszek pepsi.
                        — To wszystko? — spytał, nie zdążywszy ugryźć się w język.
                        Finn zgromił go wzrokiem.
                        — Nie było łatwo, doceń to. Tłum rozwścieczonych dzieciaków lata po mieście, ledwo uciekłem. Chyba kogoś szukają. Obawiam się, że może być nas więcej.
                        — Więcej potworów? — wymamrotał Drav, pakując sobie ciastko do ust.
                        — Tak. Mógłbym w zasadzie ich poszukać i wskazać im to miejsce, ale…
                        — …ale odpuść sobie. Lepiej się nie wychylać.
                        Finn przekrzywił zabawnie głowie i utkwił w Dravenie spojrzenie. Sevilla przerażały te jego niebieskie, głębokie oczy, okolone woalką rzęs, nietypowo długich i ciemnych, jak na chłopaka. Drav musiał to przyznać: siedemnastoletni Finn budził w nim szacunek i respekt.
                        — Ciebie nie obchodzą inni, prawda? — rzucił nagle ni stąd, ni zowąd Finn.
                        — Mnie? Nie rozumiem…
                        — Chciałbyś się schować i uratować wyłącznie swój tyłek. Nie obchodzi cię, co stanie się z naszymi…hmm…pobratymcami. Musisz być albo bardzo przerażony, albo po prostu wychowałeś się w rodzinie bogaczy.
                        Draven zmarszczył czoło.
                        — Skąd ten wniosek? Sugerujesz, że jestem egoistą?
                        — Nieważne…— machnął ręką Finn i zapalił przyniesioną ze sobą latarkę. Pogrzebał w sportowej torbie, którą przemycił z miasta do jaskini i wyciągnął stamtąd dwa koce. Rzucił jeden Dravenowi, a ten otulił się nim i oparł o ścianę jaskini.
                        — Idź spać — polecił mu Finn.
                        — A ty?
                        — O mnie się nie martw. Nie jestem już dzieckiem.
                        — Ale dorosły też nie jesteś…— ziewnął Draven i przymknął powieki. Nie wiedząc nawet kiedy, zapadł w głęboki sen.
                        Latarka zgasła.
                        Finn westchnął. Jego niebieskie oczy błysnęły nienaturalnie jasnym światłem w mroku jaskini. Stwierdziwszy, że i tak nie uśnie, wyszedł z groty na plażę. Stanąwszy na chłodnym piasku, utkwił oczy w gwiazdach. Z zaciekawieniem stwierdził, że po kolei znikają z nocnego firmamentu, gdy na nie patrzy. Zauważył też, że jego oczy w miarę patrzenia na gwiazdy świecą coraz jaśniejszym blaskiem.
                        — Więc zrobiono ze mnie lampę solarną, która de facto zasila się światłem gwiazd. Świetnie. — mruknął pod nosem.
                        Po chwili namysłu Finn zdjął kurtkę i tak jak stał, w ubraniu, rzucił się w morskie odmęty. Każda pora jest dobra, by popływać.


                                    *                      *                      *


                        Mały, pyzaty chłopiec stanął przed Haley i wlepił w nią jasne oczy. Widziała go kątem oka, znad broszurki o modzie. Rączki splótł na plecach i zaczął kiwać się na palcach, do przodu i do tyłu. Westchnąwszy, Hay złożyła czytaną przed chwilą gazetę i spytała:
                        — O co chodzi?
                        — Chcę siku — odparło dziecko.
                        — Jak masz na imię? — spytała.
                        — Caleb.
                        — Rozumiem. A więc, Caleb, ile masz lat?
                        — Pięć.
                        — I nadal nie wiesz, gdzie robi się siusiu?
                        Chłopiec spuścił wzrok.
                        — Wiem, ale…
                        — Ale? — uniosła brwi Haley.
                        — Zawsze trzeba zapytać panią nauczycielkę, czy można iść do toalety, zanim się pójdzie.
                        Hay zatkało. Mały Caleb miał rację, zachowała się dosyć głupio. Tłumaczyła sobie, że to po prostu zmęczenie. Przez kilka godzin sprawowała już opiekę nad tabunem smarkaczy, którym zorganizowali razem z Joy’em koczowisko na sali gimnastycznej  i okazało się to o wiele trudniejsze, niż jej się wydawało. Zdążyła już odprawić do dyżurującej w gabinecie higienistki Vivien trójkę dzieci, w tym jednego dziewięciolatka z wybitym podczas bójki zębem i dwie młodsze dziewczynki z obtartymi kolanami.
                        Westchnąwszy, Hay mruknęła:
                        — Masz rację. Masz moje błogosławieństwo, Caleb. Tylko spuść wodę.      
                        — Dobrze.
                        — Polecam się na przyszłość — jęknęła Haley patrząc, jak Caleb opuszcza salę gimnastyczną.
                        To właśnie tam się ulokowali. Hay wolała mieć wszystkie maluchy pod opieką. Starsze dzieci zebrały się w grupkach i świetnie sobie radziły, podjadając smakołyki z automatów ze słodyczami, które Joy pozwolił otworzyć. Zbliżała się już noc, dochodziła dziewiąta i Hay marzyła o tym, by się przespać. Niestety, wiele bachorów wciąż nie chciało spać na porozkładanych na podłodze kocach i matach, co oznaczało kolejne godziny czuwania, rozdzielania bijących się gnojków i wypuszczania ich do toalety.
                        Sama nie wiedziała, kiedy głowa opadła jej na ramię. Obudził ją dotyk czyjejś ręki. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła pochyloną nad nią twarz o znanych rysach i zielonych oczach.
                        — Joy? — zdumiała się dziewczyna.
                        — Hej, musisz się zdrzemnąć. Ja ich popilnuję, a ty biegnij do świetlicy, dużo osób tam zamieszkało. Wszyscy boją się siedzieć sami w domach po tym, co odstawiły te dwie dziewczyny…
                        — Nie wierzę. Zastąpisz mnie? — spojrzała na niego ze zdumieniem.
                        Kiwnął głową.
                        Haley odetchnęła z ulgą. Nagle dostrzegła stojącą przed nią dziewczynkę, około ośmioletnią, zapłakaną i smutną.
                        — Co się stało? — spytała, chwyciwszy dziecko za ręce.
                        — Chcę do mamy — chlipnęła tamta.
                        Hayley westchnęła i spojrzała znacząco na Joy’a. Ten tylko pokiwał smutno głową. Hay nachyliła się do małej i rzekła cicho:
                        — Mamusia niedługo po ciebie przyjedzie. Jesteśmy na takich dużych wakacjach, wiesz? No już, nie płacz, skarbie. Chcesz cukierka?
                        Mała skinęła głową. Hay wyjęła z kieszeni miętowe dropsy i dała całą paczkę dziecku. Odprowadziła je na matę, po czym wróciła i spojrzała w oczy Joy’owi.
                        — Sam widzisz, jak jest. Nie wiem, ile przyjdzie nam tak ich okłamywać… — szepnęła.
                        Nagle ich uszu dobiegł odgłos bójki. Trzech chłopców, należących do najstarszej grupy dzieci, czyli dziewięciolatków, tarzało się po podłodze, okładając się nawzajem pięściami. W oczach Hay błysnęły łzy. Opadła na krzesło.
                        — Ja już nie mam siły, Joy, a to dopiero pierwszy dzień.
                        Joy jednak nie słuchał. W jednej chwili był przy walczących dzieciakach. Sekundę zajęło mu rozdzielenie ich.
                        — Spokój, gnojki! — huknął groźnie.
                        Jak na rozkaz zamknęli się. Tylko jeden, o bardzo chytrym spojrzeniu postanowił pokazać swoją siłę.
                        — Nie rozkazuj mi, nie jesteś moim ojcem— warknął.
                        Joy zacisnął zęby, pamiętając o tym, żeby nad sobą panować.
                        — Ale sprać ci tyłek mogę lepiej niż on, smarkaczu. Lepiej uważaj, jak odzywasz się do starszych.
                        — Bo co mi zrobisz? Nie wierzę, że mnie zlejesz — rzekł hardo chłopiec, występując krok naprzód.
                        Joy chwycił go, przytrzymał i z całej siły wymierzył klapsa w pośladki.
                        — AUUUU! — zawył smarkacz.
                        W oczach zalśniły mu łzy, usiadł na podłodze i wpatrywał się w chłopaka z nienawiścią. Triumfujący Joy nachylił  się ku niemu i rzekł głośno:
                        — Nie wstyd ci, że trzeba cię bić jak małego dzidziusia, byś coś zrozumiał? Ojojoj, dzidzia dostała klapsa. Biedna dzidzia! — wyseplenił dziecięcym głosem,
a chłopiec momentalnie spiekł raka.
                        Cała sala gimnastyczna wybuchła śmiechem. Nikt nie spał, wszyscy przypatrywali się poczynaniom groźnie wyglądającego mężczyzny. Joy odwrócił się i huknął:
                        — A teraz do łóżeczek, rybki, bo inaczej wujek Joy zajmie się również wami!
                        Efekt był natychmiastowy. Rozległ się tupot bosych, dziecięcych stóp i maluchy w samych majtkach rzuciły się na koce i materace z sali gimnastycznej. Zadowolony z siebie Joy podszedł do uśmiechającej się blado Hay, a ta spytała:
                        — Słyszałeś kiedyś o bezstresowym wychowywaniu dzieci, chłopie?
                        On tylko wzruszył ramionami i klepnął ją po ramieniu.
                        — Będzie dobrze, mała.
                        Mała. Zawsze ją tak nazywał, gdy przychodziła do domu Terence’ów, bawić się ze swoim najlepszym przyjacielem, Finnem. Byli braćmi, a różnili się niesamowicie. Joy’a uznawano za duszę towarzystwa, podczas gdy Finn zamykał się w sobie. Joy był prostolinijny, Finn — tajemniczy. Joy wesoły, Finn poważny. Joy mówił dużo, ale nieskładnie; Finn, który większą część swojego życia milczał, umiał w jednym słowie oddać całą istotę sprawy.
                        — Haley, ja po prostu muszę cię o coś spytać — rzekł nagle stanowczo Joy.
                        — Tak? — spytała ona.
                        — Gdzie jest Finn?
                        Twarz Hay stężała. Chrząknęła znacząco, po czym rzekła:
                        — Joy, ja nie wiem, czemu pytasz…
                        — No bo…on uciekł. Nie kłam,mała. Ja to czuję.
                        Westchnęła.
                        — Wiem, że uciekł. I co z tego?
                        Spojrzał na nią ze zdumieniem.
                        — To chyba nie jest normalne, nie? Musiał mieć powód.
                        Spojrzała na niego ponuro.
                        — Finn nie mówi mi o wszystkim, ale mam pewne podejrzenia.
                        Joy nie był głupi. Szybko zrozumiał, o co chodzi Hay.
                        — Ależ, Haley! Jak możesz tak w ogóle myśleć!? Mój brat… — Joy urwał, wyraźnie zdenerwowany. Kilkoro dzieciaków wlepiło w niego spojrzenia, lecz zignorował to.
                        — To tylko spekulacje — próbowała go uspokoić dziewczyna.
                        Joy wziął parę głębszych oddechów, poczym mruknął:
                        — Nawet jeśli, to dobrze zrobił. Sorry, Hay, ale nie wydałbym własnego brata tym popaprańcom.
                        — A Hazel i Alaskę  byś wydał? Tylko Vivien stanęła dziś na wysokości zadania i jako jedyna z nas zareagowała, gdy chcieli je zabić.
                        Joy nagle zmrużył oczy i zerknął na Hay niepewnie.
                        — Haley, co zaszło między tobą, a Finnem?
                        Dziewczyna nagle zamarła. Joy zauważył, że zarumieniła się.
                        — Nic. Nie rozumiem, o czym mówisz…— skłamała gładko.
                        — Od paru dni się nie widywaliście. Wiem, bo mówił mi. I kłamał, że jesteś chora, a Finn przecież nie kłamie. Co się stało?
                        Hay zdenerwowała się.
                        — Ależ nic, Joy! Naprawdę źle się czułam.
                        Nie wierzył jej. Hay widziała to, ale przecież nie mogła powiedzieć mu prawdy.
                        — Pójdę się już położyć — rzekła, wstając gwałtownie z krzesła.
                        Skinął głową, wciąż lustrując ją spojrzeniem.
                        — Jak już zdecydujesz się wyjaśnić mi, w co pogrywa wasza dwójka, powiedz — rzucił do niej ze złością  Joy, gdy wychodziła z sali gimnastycznej.

                        Znalazłszy się na szkolnym korytarzu, Hay wybuchła płaczem i pobiegła w stronę łazienki.

                                                                                                                                                   

Sytuacja robi się niebezpieczna. Wśród uczniów tworzą się pierwsze podziały - na tych normalnych i na potwory. Czy ci drudzy mają jakiekolwiek szanse na przetrwanie w przerażonym i gotowym na wszystko społeczeństwie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz