Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 8 października 2015

Rozdział 2


                        Federico był pewien, że śni.
                        — Hej, widziałeś to? — zagadnął kolegę z ławki.
                        — Co?— burknął tamten, zajęty graniem na komórce.
                        — On zniknął.
                        — Kto? — spytał półprzytomnym głosem tamten.
                        — Nauczyciel — rzekł lekko poirytowany Fede.
                        Kumpel spojrzał tępo w kierunku katedry, gdzie jeszcze przed chwilą siedział profesor Midas, wykładowca historii i wzruszył ramionami. Federico westchnął ciężko i odwrócił się do siedzącej za nim Vivien Sharon, która wyprostowała się w ławce i od minuty gapiła się w jeden punkt, konkretnie w puste stanowisko nauczyciela.
                        — Widziałaś? — spytał z nadzieją.
                        Skinęła głową. Fede ucieszył się; a więc nie miał omamów!
                        — Gdzie jest profesor Midas?— spytała jakaś dziewczyna.
                        — Tak jakby wyparował — mruknął Fede z uśmiechem.
                        Uniosła brwi.
                        — Nie jesteś zabawny. Jak on wróci, to lepiej mi powiedz, bo maluję sobie paznokcie. Jeśli zobaczy…
                        — Madeleine, zamknij się z łaski swojej — mruknęła pod nosem Vivien, nie odrywając wzroku od katedry.
                        Tamta zaczerwieniła się, ale nic nie powiedziała. Wiedziała, że z Vivien lepiej nie zadzierać.
                        — Co robimy?— spytał szeptem Fede, nachyliwszy się ku niej.
                        Federico naprawdę liczył na jakąś mądrą odpowiedź Vivien. Ta mała była niesamowicie inteligentna, miała smykałkę do wszelkich męskich zajęć i nie traciła przy tym całego swojego dziewczęcego uroku. Fede widział kiedyś, jak spawała coś w garażu; robiła to z taką pasją, że aż miło było patrzeć.
                        Vivien była młodsza od Federico o rok, ale z powodu niebagatelnych zdolności przeskoczyła jedną klasę. Była ładna, choć wiecznie blada; nosiła prostą, ciemną grzywkę, a resztę włosów wiązała w koński ogon, śmiesznie podrygujący przy każdym ruchu dziewczyny. Mała Sharon nie była osobą konfliktową, bo nie musiała wdawać się w kłótnie, by zapracować sobie na szacunek. Wystarczyło jedno mądre spojrzenie jej wielkich, szmaragdowych oczu, a już wzbudzała respekt szkolnych kolegów.
                        — On nie wyszedł — rzekła Vivien nagle.
                        Powiedziała tak głośno, że usłyszała ją cała klasa.
                        — Jak to? — zmarszczy czoło jeden z chłopców.
                        — Więc gdzie jest? — spytała lekko poirytowanym głosem miłośniczka pedicure.
                        Vivien wzruszyła ramionami.
                        — Nie wiem. Czy ja jestem wyrocznią delficką? Zniknął, i tyle. To trochę paranormalne.
                        — Rzekłbym, iż nawet bardzo — rzekł wesoło Fede.
                        Nie bardzo zasmucił się zniknięciem nauczyciela. Cała ta sytuacja bawiła go i ciekawiła. Federico z natury nie smucił się, bo żył pozytywami— o negatywach starał się nie myśleć. Kiedy razem z Vivien wyszli na szkolny korytarz, by sprawdzić, co się dzieje, zaczął nagle chichotać.
                        — Co ci jest? — uśmiechnęła się Vivien.
                        W jego oczach błysnęły figlarne chochliki.
                        — Wiesz, skoro Midas zniknął…to chyba nie ma w tej szkole już nikogo, u kogo mógłbym oblać egzamin.
                        Sharon parsknęła śmiechem.
                        Gdyby wiedziała, jak blisko prawdy jest Fede, nie śmiałaby się. Faktycznie — w szkole nie było już nikogo. Nikogo uprawnionego do prowadzenia lekcji w placówce oświatowej.
                        Nikogo dorosłego.


*                      *                      *


                        — Zajrzyjmy do klas — zaproponowała Vivien po pięciu minutach bezustannego pukania do pokoju nauczycielskiego. Fede chętnie przystał na jej propozycję i ruszyli wzdłuż korytarza St. Cyrus School w poszukiwaniu kogoś, kto wiedziałby, gdzie poszedł profesor Midas.
                        — Słyszałaś alarm przeciwpożarowy?— zagadnął chłopak.
                        — Nie, Midas nie zostawiłby nas przecież na pastwę pożogi... — potrząsnęła stanowczo głową Vivien.
                        Zajrzeli do wszystkich sal. Wszędzie siedzieli uczniowie, nieco zaintrygowani zaistniałą sytuacją. Nigdzie nie było ani jednego nauczyciela. Wszyscy zniknęli.
                        — Słuchajcie, naprawdę nikt z was nie zauważył, kiedy profesor wyszedł? — zagadnęła Vivien jakiegoś dzieciaka z młodszej klasy.
                        Malec, chyba dziesięciolatek, pokręcił głową.
                        — Nikt. Co się dzieje? Mieliśmy właśnie malować farbami… — rzekł z nutką żalu w głosie.
                        — Dobrze, wyjmijcie sobie farby i zacznijcie robić rysunki. Za pół godziny przyjdę i sprawdzę, co namalowaliście, może tak być?
                        — Super! — wykrzyknęły dzieciaki i rzuciły się do sztalug i palet.
                        Vivien westchnęła i zamknęła drzwi pracowni. Oparłszy się o nie rzekła słabym głosem do Federico:
                        — Albo to jakiś sen, albo…
                        — Vivien, cały czas na niego patrzyłaś? — spytała nagle Fede, zmarszczywszy czoło.
                        — Na kogo?
                        — No, na Midasa, oczywiście.
                        — Tak — przyznała.
                        — Ja też. Ale uważanie na lekcji strasznie męczy.
                        — O co ci chodzi, Fede? — spytała ona niepewnie.
                        — O to, że rozbolała mnie głowa. Strasznie. Jakbym miał zemdleć… — Fede zaimprowizował omdlenie.
                        Vivien spojrzała na czubki swoich butów.
                        — Ja też źle się poczułam. Ale to wszystko wina pogo…
                        ŁUP.
                        — AAAAAAAAA!
                        — Vivien, nic ci nie jest!? — wrzasnął Fede. Budynek szkoły zatrząsł się w posadach.. Z klas z piskiem wybiegł tłum uczniów i skierował się ku wyjściu ze szkoły. Federico i jego koleżanka bez namysłu ruszyli za przerażoną młodzieżą.
                        To, co zobaczyli po opuszczeniu budynku było jak zły sen.
                        Na rozciągającym się przed szkołą placu leżał ogromny meteoryt. Około stu uczniów stanęło jak wrytych, wpatrując się w ogromny, kosmiczny głaz i na poniewierające się wokół niego gruzy pomnika .Niedaleko meteorytu na ziemi płakały dwie dziewczynki, zaś jakiś nastolatek leżał nieprzytomny na środku ulicy. Samochody nie jeździły. Wszędzie było pusto i cicho. Ową ciszę przerwał czyjś głos:
                        — Przepuśćcie mnie, u licha!
                        Z tłumu wyłoniła się szczupła brunetka o krótko przystrzyżonych włosach i podbiegła do dwóch przerażonych dziewczynek. Wzięła je za ręce, zaprowadziła do najbliżej stojącej szóstoklasistki i kazała jej uspokoić dzieci. Sama pognała w kierunku nieprzytomnego chłopaka. Wszyscy obserwowali, jak sprawdza mu puls i nikt prócz trzeźwo myślącej Vivien nie rzucił się jej na pomoc.
                        — Żyje! — odetchnęła z ulgą tamta, gdy Sharon stanęła tuż obok niej.
                        — Weźmy go za ręce i nogi. Przeniesiemy go do szkoły — zarządziła Vivien.
                        — Nie, zaczekaj. Może mieć uraz kręgosłupa.
— No, dobrze. Więc co proponujesz…yyy… — Vivien nie wiedziała, jak ma się zwracać do dziewczyny.
— Haley — podała jej szybko rękę nastolatka.
— Więc jak masz pomysł, Haley?
Uśmiechnęła się.
— Hej, wy tam! — krzyknęła do dwóch chłopaków oglądających z bliska meteoryt.
                        — Czego? — warknął jeden.
                        — Przynieście nam koc ze świetlicy.
                        — A co będziemy z tego mieli? — spytał drugi z nich.
                        Haley zmrużyła oczy.
                        — Wy wstrętne świnie, podłe nieroby… — syknęła. Rzuciła im pełne pogardy spojrzenie, po czym zwróciła się do tłumu:
                        — Czy ktoś mi pomoże? Jest wśród was ktoś, kto ma jaja?
                        Uczniowie zaczęli szemrać między sobą. Jakaś czarnowłosa piękność rzekła w końcu:
                        — Ja pójdę.
                        To powiedziawszy, obróciła się i wymachując biodrami jak modelka, zniknęła w budynku szkoły. Haley odetchnęła z ulgą i uklękła przy ofierze meteorytu.
                        — Zadzwoń po karetkę — poprosiła Sharon.
                        Vivien wyjęła komórkę z kieszeni spodni i wybrała numer pogotowia ratunkowego. Niestety; nikt nie odebrał.
                        — To bez sensu — usłyszały nagle głos dziewczęta. Wszyscy zwrócili spojrzenia ku chuderlawemu nastolatkowi w okularach, stojącemu na najniższym stopniu schodów.
                        — Draven? — zdumiała się Haley. Piętnastoletni Sevill był jej kuzynem, ale nawet nie pomyślała by sprawdzić, czy i w niego nie trafił jakiś meteoryt.
                        — Dlaczego tak panikujesz? Straszny z ciebie pesymista. Pewno wszystkie linie są zajęte, albo… — zaczęła Vivien.
                        — …albo nie ma nikogo, kto mógłby odebrać telefon.
                        — O czym ty mówisz? — warknęło kilka uczniów do Dravena.
                        Trochę się zdenerwował. Chyba nie lubił, gdy wiele osób zwracało na niego uwagę. Z nerwów przygryzł wargi, przełknął ślinę, po czym rzekł:
                        — Z nieba spadł meteoryt. Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. Dorośli zniknęli, większość uczniów też. Czy wy tego nie widzicie?
                        Nagle dał się słyszeć dziewczęcy pisk i przerażona nastolatka w różowej bluzce wybiegła ze szkoły, blada i przerażona.
                        — Mojej siostrzyczki tu nie ma! — wrzeszczała.
                        — May, uspokój się! — dwie koleżanki chwyciły ją, lecz ona upadła na ziemię i zaczęła płakać.
                        — Nie ma jej, rozumiecie? NIGDZIE! ONA MA TYLKO PIĘĆ LAT!
                        Draven spojrzał w oczy Haley. Haley spojrzała na Vivien. Ta ostatnia wstała, odchrząknęła i stanowczym głosem rozkazała:
                        — Wszyscy do środka. Już. No chyba, że chcecie skończyć jak on — tu wskazała na nieprzytomnego wciąż chłopaka.
                        Tłum nie czekał na wyjaśnienia. Dzieci i nastolatkowi niemalże przepychając się w wejściu wbiegli z powrotem do szkoły. Czarnowłosa dziewczyna wróciła w końcu z kocem i rzuciła go bez słowa Vivien.
                        — Dzięki za pomoc — uśmiechnęła się do niej Haley. Dopiero gdy poznała, kto przed nią stoi, mina jej nieco zrzedła.
                        Alaska White dostrzegła tę minę i zaśmiała się drwiąco. Po chwili skierowała swe kroki w stronę budynku i zniknęła w jego wnętrzu.
                        Haley i Vivien wspólnymi siłami przetransportowały rannego chłopaka na koc i podźwignęły owe prowizoryczne nosze do góry. Stękając z wysiłku, weszły do szkoły i zamknęły za sobą drzwi. Jedynie Draven pozostał na pustym placu przed budynkiem i z zaciekawieniem oraz strachem podszedł powoli do meteorytu. Nie miał wątpliwości; działo się coś dziwnego. Koszmarnego.
                        Sevill przeżegnał się, jakby odganiając złe duchy.
                        — Oby nic więcej nam nie groziło… — wyszeptał. W tym samym momencie usłyszał jakiś hałas.
                        Jego reakcja była błyskawiczna. W oka mgnieniu obrócił się i wlepił wzrok w obiekt hałasu. To był tylko duży pies, ale pędził wprost na Sewilla, co zmroziło mu krew w żyłach. Łzy strachu napłynęły mu do oczu. Draven z przerażeniem patrzył na to, jak pies zastyga wpół skoku i zamienia się w kamienny pomnik.
                        — Jak…— wyszeptał drżącym głosem, otworzywszy szeroko oczy.
                        Nie wierzył w to, co ujrzał. Chciał podejść do kamiennego psa i dotknąć go, lecz nagle poczuł, jak ktoś chwyta go od tyłu. Tajemniczy napastnik zakrył mu dłonią usta i zaciągnął w krzaki. Draven próbował się wyrwać, lecz tamten był silniejszy. Puścił go dopiero wtedy, gdy znaleźli się między parkowymi drzewami, w bezpiecznym, cichym miejscu. Sevill obrócił się, by zidentyfikować swojego potencjalnego mordercę.
                        Stał tam wysoki i całkiem przystojny chłopak o czarnych włosach i jasnoniebieskich oczach. Ubrany był bardzo schludnie, ale i młodzieżowo. Z jego twarzy emanowała jakaś dziwna pewność siebie.
                        — A teraz, mój mały, pójdziesz ze mną — syknął do Sevilla.

                        Draven chciał zaprotestować, lecz nagle ujrzał oślepiająco białe światło. Poczuł się bezsilny, a zaraz potem jego ciałem zawładnął przeraźliwy ból Nie wiedząc kiedy, osunął się na kolana i stracił przytomność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz