Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 15 listopada 2015

Rozdział 7


UWAGA! Przed przeczytaniem tego rozdziału koniecznie nadróbcie dwa zaległe w poście niżej! :)



Rozdział 7


                                    Był ranek, godzina piąta zero zero. W szkole wiało chłodem.
                                    Szkolny korytarz wypełnił dziewczęcy krzyk.
                                    — AAAAA!
                                    Kilkadziesiąt zaspanych uczniów podniosło się z materacy i prowizorycznych posłań. Przecierali oczy, próbując zidentyfikować źródło hałasu. Przy oknie stała dziewczyna w stroju gimnastycznym, z potarganymi włosami i kredowobiałą twarzą.
                                    — Co się dzieje, Victorio? — mruknęła nieprzytomnym głosem jej koleżanka. Kilkoro uczniów zatrzęsło się z zimna.
                                    Z zimna…
                                    — Ś-śnieg — wydukała Victoria, wskazując na coś za szybą. Wszyscy spojrzeli po sobie, po czym poderwali się z miejsc i podbiegli do okna. Wybuchła panika. Niektórzy wpadli w histerię, a niektórzy po prostu stali, z szeroko otwartymi oczami wpatrując się w pokryte najzwyklejszym, majowym śniegiem szkolne błonia.
                                    — Zawołajcie tego chłopaka, Joy’a. Niech on coś zrobi! — jęknęła jedna z młodszych dziewczynek.
                                    Jakiś chłopak prychnął głośno.
                                    — Co konkretnie ma zrobić? Kazać, by śnieg wrócił tam, na górę? Ile ty masz lat, dziewczynko? Nie widzisz, co tu się dzieje?
                                    W odpowiedzi mała wybuchła płaczem. Któraś z dziewcząt spojrzała na chłopaka z oburzeniem i warknęła:
                                    — Zamknij się. Nie musisz jej jeszcze bardziej denerwować. Zgrywasz chojraka, a sama słyszałam, jak wołasz matkę przez sen!
                                    On tylko zaczerwienił się jak burak i odszedł w kąt, ignorując złośliwe uśmieszki kolegów.
                                    Tymczasem na korytarzu pojawił się zaspany Federico, gwiżdżąc wesoło. Ujrzawszy przerażony tłum uczniów, podszedł do nich i spytał:
                                    — Co tu się dzieje?
                                    — Sam zobacz. Śnieg! I to w maju! — rzekła zachrypniętym głosem jakaś panienka z piątej klasy.
                                    Federico zerknął na warstwę białego puchu, pokrywającą świat, po czym zrobił zaskoczoną minę. Wsadziwszy ręce w kieszenie, rzekł:
                                    — Super. W tym roku zima przyszła wcześniej.
                                    — Jaja sobie robisz? — burknął ktoś — Lepiej spytaj tego całego Joy’a, co mamy robić.
                                    — Nie wiecie? Hajda po kurtki i won na sanki! — uśmiechnął się Fede.
                                    Tłum zawrzał. Wszyscy gapili się na chłopca jak na wariata.
                                    — Oszalałeś!?
                                    — My tu niedługo umrzemy z zimna! Kaloryfery nie działają, dotknij ich tylko!
                                    — I co będzie z jedzeniem? To ze sklepów przecież się skończy, a ty o sankach myślisz!
                                    Fede nie wytrzymał i huknął:
                                    — CISZA! Bądźcie cicho!
                                    Ku zdumieniu chłopaka, wszyscy zamilkli. Wpatrywali się w niego jak tamci chuligani, ze spokojem i pokorą. Westchnąwszy, Fede rzekł:
                                    — Nic nie zdziałacie zamartwianiem się. Kto wie, czy dożyjemy następnego dnia. Nie bierzcie się za rozwiązywanie zagadki zniknięcia pozostałych mieszkańców Cherrytown, bo żadni z was intelektualiści. Kumacie, o co mi chodzi? Bądźcie bardziej „carpe diem”, niż „memento mori”.
                                    Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
                                    — Super, że się zgadzamy. A teraz uśmiechnijcie się, idźcie na sanki
i dajcie spokój mnie oraz biednemu Joy’owi.
                                    Federico z zaskoczeniem patrzył, jak tłum powoli rusza w stronę wyjścia. Wszyscy zrobili się nagle bardzo radośni i niemalże przepychali się w drzwiach, jakby tęskniąc już niesamowicie za zimowym szaleństwem.
                                    Było to trochę dziwne, ale Fede nie miał zamiaru się nad tym zastanawiać. Nie należał do ludzi, którzy drążą na siłę temat. Skoro śnieg postanowił padać w maju, to widocznie tak musiało być. A poza tym miał ważniejsze sprawy na głowie; Joy kazał mu jak najprędzej zjawić się w gabinecie dyrektora. Miała tam być również Vivien i Haley. Federico zastanawiał się, czemu to grono miało być po raz pierwszy tak małe i dlaczego Joy wyłączył z niego swoich kumpli.
                                    — Hej, Fede! — chłopak usłyszał nagle głos Sharon. Musiała widzieć całe to jego wystąpienie, jeżeli stała tu już kilka minut.
                                    — Cześć, Viv. Ludzie poszli na sanki.
                                    — Widziałam…— zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. Był w tym spojrzeniu strach pomieszany z zaciekawieniem. W końcu chrząknęła i rzekła:
                                    — Joy prosił byśmy przyszli jednak po śniadaniu. Musi oswoić się z nową anomalią pogodową. Biedak…
                                    — Mhm. A co u Haley? — spytał chłopak.
                                    Wzruszyła ramionami.
                                    — Chyba dobrze. Kumple Joy’a wypytali te bachory o adresy i przynieśli im ciuchy i zabawki. Teraz skaczą z radości, a jak zobaczą śnieg, dopiero się zacznie.
                                    — Może zjemy razem śniadanie? Wolisz ciastka z automatu, czy spleśniałą kanapkę ze szkolnego sklepiku? — zażartował Fede.
                                    Machnęła ręką.
                                    — Nawet nie żartuj. Dzisiaj wróciłam z domu, wzięłam trochę zapasów. Chodź, mam w plecaku jakieś konserwy, dam ci…
                                    W tym momencie światło zgasło. Vivien i Federico stanęli jak wryci. Usłyszeli, jak ktoś klnie. Była to Haley, stojąca w progu sali gimnastycznej.
                                    — Świetnie! — prychnęła — Po prostu bajecznie. Zabierz nam światło, ogrzewanie i prąd, dobry Boże,  wszystko za jednym zamachem!
                                    — Myślę, że Bóg nie z tym nic wspólnego, Hay. Sprawcami zła są zawsze ludzie — zauważyła Vivien.
                                    Dopiero teraz Nott zauważyła tę dwójkę, stojącą w ciemnym korytarzu.
                                    — O, witajcie! Piękny dziś dzień, nieprawdaż? — mruknęła z przekąsem — A tak w ogóle, to gdzie są wszyscy zameldowani na korytarzu?
                                    — Poszli na sanki — uśmiechnął się Fede.
                                    — Super. Moje smarkacze już na nogach, przylepiły nosy do szyb
 i marudzą, że chcą wyjść na dwór. Czekam właśnie na dostawę kurtek od ludzi Joy’a.
                                    — Jak tak dalej pójdzie, jutro będziemy obchodzić Gwiazdkę — westchnęła Viv.
                                    Haley ziewnęła.
                                    — Nie wierzę… o tej porze normalnie wylegiwałabym się w łóżku. Ale nie, trzeba ogarnąć dzieciarnię, a później iść na spotkanie do Joy’a. Zjadłabym coś, Viv. Podrzuciłabyś mi jakąś kanapkę? — spytała z nadzieją dziewczyna, mierzwiąc sobie krótkie, potargane włosy na głowie.
                                    — Nie ma sprawy.
                                    — Nie chciałabyś odpocząć, wziąć prysznica, przespać się? — zaproponował Fede Hay.
                                    — A co, zastąpisz mnie? — zadrwiła — Daj spokój, Federico. Wczoraj myłam się przy umywalce.

*                      *                      *


                                    Hazel czuwała całą noc. Aż w końcu postanowiła, że poszuka Finna.
                                    Zniknął i nie wrócił przed północą. Była pewna, że nic mu się nie stało, ale bez niego w jaskini czuła się mniej bezpiecznie. Terence musiał wrócić, i tyle. A Amerigo podjęła się zadania odnalezienia go.
                                    — Tylko uważaj, uważaj, bo jeśli i ty, i on zginiecie…— panikował Draven.
                                    — Uspokój się, chłopie, bo ci pikawka wysiądzie. Dacie tu sobie radę sami, z Alaską.
                                    Sevill momentalnie zarumienił się i zerknął kątem oka na śpiącą wciąż dziewczynę. Drżała z zimna.
                                    — Myślisz, że ten śnieg zatrzymał Finna?— spytał Drav.
                                    Obydwoje spojrzeli na puchową pierzynkę, porywającą piasek na plaży.
                                    — Być może — wzruszyła ramionami ruda.
                                    W końcu udało jej się przekonać Dravena, że nic jej nie będzie. Niestety, Alaska obudziła się i oświadczyła, że chce towarzyszyć Hazel. Sevill oczywiście od razu zgłosił się na ochotnika, by ponieść ich rzeczy w trakcie wyprawy i stało się: poszli wszyscy razem. Do miasta szło się kawałek, ale Hazel lubiła piesze wędrówki. Szybko przybyła na miejsce, musiała czekać na ociągających się kolegów. Dotarłszy do centrum, wszyscy troje szybko schowali się za krzakami. Z pobliskiej górki zjeżdżał bowiem na sankach tłum uczniów, i młodszych, i tych o wiele za dużych na takie zabawy.
                                    Udało im się jakoś przemknąć niezauważonym na drugą stronę ulicy. Skierowali swe kroki w stronę parku, koło którego mieścił się dom Hazel. Tak naprawdę dziewczyna głównie po to wybrała się do miasta: by zabrać trochę swoich rzeczy. Finn na pewno nie pozwoliłby jej na taką wycieczkę, gdyby został w jaskini.
                                    — Przecież nie jestem już dzieckiem — mruknęła pod nosem ruda, drżąc po cienką bluzą. Obiecała sobie, że zaopatrzy w ciepłe kurtki wszystkich mieszkańców jaskini. Miała dużo ubrań; matka próbowała jej wynagrodzić brak ojca zakupami, na które dziewczyna nienawidziła chodzić.
                                    W końcu Hazel z  „ogonem” dotarła do swojego czerwonego domku w centrum miasta. Furtka skrzypnęła cicho, gdy dziewczyna ją otworzyła. Z kieszeni, sprytnie wszytej w spódniczkę szkolnego mundurka ,wyjęła komplet kluczy. Nim zdążyła włożyć jeden z nich do zamka, usłyszała krzyk.
                                    — Słyszysz? — mruknęła Alaska.
                                    — PUŚĆ! — wrzeszczał ktoś. Głos dobiegał z parku.
                                    Hazel po plecach przeszły dreszcze. Ktoś najwyraźniej cierpiał. Musiała mu pomóc, choćby i za cenę ujawnienia się. To nie było teraz ważne.
                                    — Idziemy — rzekła stanowczo Amerigo. White zaprotestowała, Drav spanikował, ale rudą mało to obchodziło.
                                    Schowała klucze z powrotem do kieszeni i pognała przed siebie, ignorując przemakające od śniegu trampki.
                                    W tym momencie słońce zaszło, a w Cherrytown zapadła ciemność.



*                      *                      *

— AU! PUŚĆ MNIE, IDIOTKO! — wrzeszczał chłopak w czerwonej bluzce. Jego rozwalony nos idealnie komponował się teraz z jej kolorem.
            J.C.  nie słuchała go. Jego przerażeni koledzy nawet nie ośmielili się mu pomóc, ale też nie uciekli. Trzymała mocno gnojka jedną ręką, a drugą okładała go gdzie popadnie, tak by dobrze ją popamiętał.
            — Nie wstyd ci bić małe dziewczynki, ty wielka kupo mięcha!? — wrzeszczała J.C.
            — AUA! — darł się Troy, gdy oberwał w miejsce wyjątkowo intymne.
            — Proszę, puść go… on już nie będzie… — błagał któryś z jego kolegów.
            J.C. prychnęła.
            — Bo ci uwierzę! — zakpiła, rzuciła gościa na ziemię i usiadła na nim okrakiem. Jego przerażone oczka wpatrywały się w nią, błagając o litość, ale J.C. nie była z tych, których można złamać. Oko za oko. Ząb za ząb.
            Troy był od niej dwa razy większy i o wiele tęższy. J.C. wolała nie wiedzieć, jak musiała bać się go Izzie.
            — Słuchaj mnie teraz, gamoniu — rzekła, chwyciwszy go za kołnierz — Nigdy więcej nie tkniesz żadnego dzieciaka. Ani nawet kotka. Ani pieska. Niczego, co żyje i rusza się. KUMASZ!?
            — TAK! — wrzasnął wycieńczony Troy, któremu z oczu płynęły już łzy.
            — Hej, zostaw go! — usłyszała nagle jakiś głos J.C.
            Jak na rozkaz poderwała się na nogi. Zobaczyła dwie dziewczyny i chłopaka w mundurkach St. Cyrus School.
            — Pobił moją siostrę! — wrzasnęła — Mam tak zostawić gnoja!?
            — Jak tak na niego patrzę, to chyba aż nazbyt postarałaś się, by dostał zasłużoną karę. A poza tym nie ty jesteś od wymierzania sprawiedliwości!
            J.C. bardzo dobrze widziała swoją rozmówczynię. Miała rude loki i trzymała w dłoni latarkę. J.C. nie potrzebowała jej. Miała bardzo dobry wzrok i świetnie widziała w ciemności.
            — Hej, Amerigo, widzisz jej gały? Normalnie jak u kota…— wtrąciła nagle jej towarzyszka.
            — Cicho, Alaska. Hej, wy — zwróciła się do kolegów Troy’a ruda — Spadajcie do domów. A tę kupę mięcha zabierzcie ze sobą i nauczcie go, że nie bije się małych dziewczynek.
            — WEŹCIE JĄ STĄD I GDZIEŚ ZAMKNIJCIE!— wrzasnął Troy, gdy tylko poderwał się z ziemi — ONA JES STRASZNA!
                        — Przestraszyłeś moją Izzie, więc teraz ja postanowiłam postraszyć ciebie! — krzyknęła J.C.
            Troy jednak już nie słuchał. Uciekał z kolegami hen, daleko. J.C. zacisnęła pięści, ale nie goniła go. Spojrzała za to chytrze na Hazel.
            — HA! Jeśli myślisz, że zawleczesz mnie za karę do świętego burmistrza Joy’a, mylisz się! — wykrzyknęła i pędem puściła się parkową uliczką przed siebie. Biegła z prędkością światła i Hazel nawet nie pomyślała o tym, by ruszyć za nią w pogoń
            — Widziałaś jej oczy? — powtórzyła Alaska.
            — Nie. Co w nich takiego fascynującego?
            — Są piwne.
            — Och, to…
            — I świecą. W ciemności. Jak u kota — dodał Draven. Chyba domyślał się, o co chodziło Alasce.
            Hazel zbaraniała. Faktycznie, od J.C biło jakieś światło, ale Amerigo z początku myślała, że trzyma w ręku latarkę.
            — Może jest jedną z nas…— rzekła cicho ruda.
            Nagle cała trójka poczuła, że ktoś za nimi stoi. Obrócili się jakby na rozkaz, gotowi do ataku.
            Za ich plecami pojawiła się nie wiadomo skąd ta agresywna panienka. Skrzyżowała ręce na piersiach i rzekła:
            — Dobra. Nie wiem, co jest grane, ale chyba chcę wiedzieć. O jakich NAS mówicie?
            — Idziemy właśnie uratować kogoś, kto wyjaśni ci to najlepiej. Przyłączysz się?


                                    *                      *                      *

            Dravenowi nie bardzo podobała się wizja wizyty w szkole. Wykręcał się jak mógł, by nie towarzyszyć dziewczynom w podróży, ale Hazel zdecydowała: muszą dowiedzieć się, co z Finnem. Bądź co bądź, byli przecież zespołem. Grali w jednej drużynie, choć sobie tego nie życzyli.
            J.C. milczała całą drogę. Była bardzo oryginalną dziewczyną; można to było stwierdzić na pierwszy rzut oka. Szczupła, wysportowana, o nogach Pameli Anderson. Miodowe włosy sięgały jej do pasa, zaś grzywkę podpięła do góry spinką w kształcie pająka. Była chorobliwie blada, zaś z jej owalnej twarzy wyzierała para kocich oczu, podkreślonych mocnym makijażem. Owy makijaż sprawiał, że J.C. wyglądała dość upiornie, ale i intrygująco zarazem. I chyba właśnie o taki efekt jej chodziło.
            Czworo wędrowców miało spory problem z dotarciem do szkoły. Po ulicach wałęsali się uczniowie w puchowych kurtkach, ciesząc się śniegiem. Niektórzy, jeśli Hazel dobrze słyszała, przebąkiwali coś o braku prądu, lecz dziewczyna miała nadzieję, że się przesłyszała. Gdy straciła już kompletnie nadzieję na przedostanie się do St.Cyrus School niezauważoną, J.C. mruknęła:
            — Możemy iść dachami. Zawsze to robię.
            Pozostała trójka spojrzała na siebie niepewnie, lecz Hazel w końcu przystała na propozycję dziewczyny.
            Z dachami w Cherrytown sprawa miała się bardzo nietypowo: wszelkie domy i domki, sklepy oraz inne budynki, choćby i nie  wiadomo jak wysokie, miały płaskie dachy. Poza tym były położone bardzo blisko siebie, tak że nawet małe dziecko bez problemu przeskoczyłoby z jednego budynku na dach drugiego. J.C. wyznała po drodze, że właśnie tak trenuje biegi: wieczorami, gdy słońce zachodzi, widok  z góry jest naprawdę super, jak się wyraziła.
            Korowód zdesperowanych nastolatków wdrapał się po drabince na dach marketu, trzeciej posesji od szkoły. Dalej poszło gładko, choć buty ślizgały im się po oblodzonej powierzchni. Alaska trochę pojęczała, Draven prawie posikał się ze strachu, ale ostatecznie ekipa Hazel szczęśliwie dotarła do celu. Do wnętrza szkoły dostali się przed właz w suficie schowka na miotły. Gdy ostatnia osoba znalazła się w środku, Hazel uśmiechnęła się i rzekła do J.C.:
            — Dzięki.
            — Cała przyjemność po mojej stronie. Gdzie znajdziemy tę nieszczęsną ofiarę losu, której trzeba przyjść na pomoc? — spytała dziewczyna.
            Draven parsknął śmiechem.
            — Finn? Ofiarą losu?
            Hazel machnęła dłonią, chcąc go uciszyć.
            — Cisza. Chodźcie za mną. Albo uda nam się przejść, albo nie. To ma być szybka akcja.
            — Pójdziemy bez przebrania? Na bank nas złapią…— warknęła Alaska.
            — Nie wiem, kim jest ta dziunia, ale chyba ma rację — mruknęła J.C., mierząc Alaskę krytycznym spojrzeniem.
            White odpowiedziała jej wulgarnym gestem.
            — Hej! — zdenerwowała się Hazel. Fakt, jej plan był niedokładny. Potrzeba im było kamuflażu.
            — Co powiecie na to? — spytał Drav, wskazując na stertę ciemnego materiału, porozrzucanego po schowku.
            Znalezisko Dravena okazało się być kompletem czarnych płaszczy z kapturami. Hazel nie miała pojęcia, co to za stroje, ale J.C. wiedziała.
            — To przebrania ze spektaklu „Strażnicy”, wystawianego przez szkolny teatrzyk. Moja matka mi o nim opowiadała. Pracuje w teatrze miejskim, jest aktorką.
            — Naprawdę? Jak się nazywasz? Może ją kojarzę, często chodzę do teatru… — zapalił się Draven.
            J.C. skrzywiła się.
            — Chodzi ci o moje prawdziwe nazwisko, czy to rodziców adopcyjnych? Pierwsze też chciałabym znać, a drugie do niczego nie jest ci potrzebne.
            Zapadła niezręczna cisza. Drav spłonął rumieńcem i bez słowa zapiął sobie pod brodą czarną pelerynę. Hazel trochę współczuła J.C. W końcu sama nie miała łatwo, jeśli chodzi o te sprawy.
            — Myślę, że z tymi pelerynami będzie nam do twarzy — rzekła w końcu.
            Wszyscy zgodnie skinęli głowami. Po chwili stali już przy drzwiach, pysznie prezentując się w nowych strojach. Ich twarze ledwo było widać spod szerokich kapturów czarnych płaszczy. Gdy jedno za drugim, po kolei opuśczali schowek, wyglądało to jak scena z horroru.
            — Przypuszczam, że zamknęli się u dyra. Przez te drzwi nigdy nic nie słychać…— szepnęła Hazel. Wszyscy się z nią zgodzili i ruszyli w kierunku gabinetu dyrektora.
             — Patrz, Greg, jacy idioci! Bawią się w „Strażników”! — zarechotał jakiś dzieciak, wskazując czwórkę okutaną w peleryny koledze.
            Stanęli w końcu przed mahoniowymi drzwiami i wzięli głębokie oddechy. Hazel zapukała, nie chcąc być niegrzeczna. Mocno nacisnęła klamkę i po chwili cała czwórka była już w środku.
            Wszyscy na znak zrzucili kaptury. Cztery piękne pary oczu zajaśniały w mroku gabinetu.
            — Jezu, Chryste…— przeżegnał się szybko wysoki chłopak, stojący za biurkiem.
            — To się nazywa: wejście smoka — zachichotał jego towarzysz, opierający się o parapet. Finn żył i bezczelnie się do nich uśmiechał. A oni tyle ryzykowali!
            Hazel była wkurzona.
            — Draven, Alasko, Hazel, no i ty, nieznana mi dziewczyno — poznajcie mojego brata, Joy’a. Joy, oto oni. Moi przyjaciele — rzekł Finn.
            Z pokoju przylegającego do gabinetu wyszedł nagle piętnastoletni, przystojny chłopak. Ujrzawszy cztery postaci w ciemnych pelerynach, zamarł w pół kroku i zmrużył oczy. Westchnąwszy, zwrócił się do braci Terence:
            — Chyba nie chcę wiedzieć, kim oni są.


*                      *                      *

            Mimo wszystko, Fede dowiedział się. Finn opowiedział mu o swojej „ekipie” zaraz po tym, jak w gabinecie pojawiła się Vivien z Hay.
            W pomieszczeniu atmosfera była gęsta jak mrożona czekolada. Spojrzenie niezbyt przejętej sytuacją Alaski wędrowało od Finna, do jego brata. Hazel siedziała w fotelu z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, gapiąc się bezmyślnie w ścianę. Draven nerwowo gryzł paznokcie. Vivien ziewała ze zmęczenia, nieprzytomnie kiwając głową przy każdym skierowanym do niej przez Joy’a pytaniu. Hay wciąż się krzywiła i wyraźnie unikała spojrzenia Finna. Fede pił kawę, nie zważając na to, że kapie mu ona na spodnie. Chyba tylko J.C. interesowało to, co bracia Terence mówili o całej sytuacji.
            — Nasze…to znaczy wasze moce są różne — mówił Joy — Ale wszystkie równie niebezpiecznie. Dlatego uważam, że powinniście dalej zostać w ukryciu. Może nie w jaskini, ale dla przykładu, w zakładzie produkcyjnym. I tak nigdzie nie będzie już ciepło i przyjemnie, a przynajmniej będziecie tam bezpieczni.
            — Dobry plan — kiwnęła głową J.C.
            — A mnie zastanawia coś innego — ziewnęła ponownie Viv.
            — Tak? — uniósł brwi Finn.
            — Co ich łączy. Musi być coś, co wyróżnia tych z mocami.
            — Ciekawa myśl — uśmiechnął się Finn — Jakieś pomysły?
            Pierwszej i poprawnej odpowiedzi udzieliła, ku zdumieniu wszystkich, Alaska:
            — Oczy.
            — Skąd wiesz? — spytał uprzejmie Joy.
            — Od dziesięciu minut gapi się na wszystkich dookoła, więc zauważyła, że mamy nietypowe oczy. Ma rację — mruknęła J.C.
            — Szare, burzowe oczy Alaski i pioruny, którymi strzela. To się ze sobą wiąże.
            — Właśnie!
            — Tak, ale co z Hazel? Jej oczy są…zwyczajne — skrzywiła się Hay.
            Amerigo zmarszczyła czoło. Trochę ją uraził ton Haley. Hazel wiedziała, że nie polubi Haley, gdy tylko ją zobaczyła, ale nie sądziła, że ta Nott może być równie wredna, jak Alaska.
            — Fakt, natomiast włosy ma piękne. Ten kolor…idealnie oddaje rodzaj jej mocy. Ogniste loki — bronił Hazel Finn, co nieco ją zaskoczyło.
            Jeszcze chwilę analizowali wygląd każdej obdarzonej mocą osoby, aż w końcu dotarli do najważniejszego momentu rozmowy: jak można wyjaśnić wszystko, co dzieje się wokół nich.
            — Cóż…— zaczął Finn, gdy nagle do gabinetu wpadł jakiś zarumieniony chłopak. Wszyscy podskoczyli na miejscach, lecz Joy rzekł szybko:
            — Spokojnie. To tylko Andy, mój kumpel. O co chodzi, stary?
            Andy musiał pozbyć się zadyszki. Spojrzał ze strachem na Joy’a, po czym rzekł:
            — Na górce doszło do przepychanki. Jakiś czternastolatek został pobity. Wszyscy są przerażeni.
            — Okej, idziemy tam. Vivien, Hay, weźcie jakieś leki, bandaże i… — zaczął Joy, lecz Andy pokręcił głową. Gdy Joy zmarszczył czoło, trzęsący się bynajmniej nie z zimna chłopak rzekł cicho:
            — Ty nie rozumiesz, Joy. Już jest za późno.
            Terence otworzył szeroko oczy.
            — Żartujesz sobie!? — huknął.
            Usta Andy’ego zadrżały.
            — Nie, Joy. Wygląda na to, że mamy pierwszą ofiarę tej cholernej apokalipsy.
            Chłopak osunął się bezwiednie na krzesło. Finn zacisnął usta. Ktoś zaklął.
            — Na pewno… na pewno nie żyje? — spytał nagle Fede.
            — Na pewno. Stłukli go jakimś metalowym prętem, w biały dzień, na oczach mnóstwa dzieciaków. Idę do nich, trzeba wygonić wszystkich do domów — powiedział Andy i wypadł z gabinetu.
            — Zaraz przyjdę! — wrzasnął za nim Joy i już wkładał kurtkę, gdy usłyszał cichy głos Vivien, stojące naprzeciwko Fede:
            — Maczałeś w tym palce. Jesteś taki, jak oni.
                        Siedem par oczu wbiło spojrzenia w bladego jak ściana Federico.


                        *                      *                      *
           
            Joy zamarł w miejscu.
                        — O co chodzi, Sharon? Mów w tej chwili! — warknął.
                        Vivien pokręciła głową.
                        — Jak ja mogłam tego wcześniej nie zauważyć…patrzcie…patrzcie na jego oczy… — szepnęła.
                        Tak, Fede miał piękne oczy. Cały był piękny, z tą swoją idealną, umięśnioną sylwetką, potarganą w pewien artystyczny sposób jasną fryzurą, łagodnymi rysami twarzy, figlarnym uśmiechem i miodowymi oczami. Teraz jednak Federico nie uśmiechał się, a jego tęczówki błyszczały tak, jak tęczówki Finna. Gdy wszyscy zrozumieli, o co chodzi Vivien, spojrzeli po sobie ze zdumieniem.
                        — Ja… przecież nic nie zrobiłem…— rzekł cicho Fede, a na jego czoło wstąpiły krople potu.
                        — To on im kazał iść na te cholerne sanki, Joy — mówiła dalej Vivien. Była jak w transie. Wzrok miała nieprzytomny, a minę taką, jakby chciała spalić kolegę na stosie.
                        — Przecież mogli odmówić. Poza tym, to była bójka, po prostu szarpanina, Vivien… — przekonywała Hazel.
                        — Nie, wy nie rozumiecie. On ich ZMUSIŁ, żeby tam poszli. Spojrzeniem. Widziałam to na własne oczy — wyjaśniła dziewczyna.
                        Wszyscy otworzyli usta ze zdumienia.
                        — Hipnotyzer! — pojęła Hazel.
                        Vivien w końcu zatrzymała się. Nieprzytomne spojrzenie gdzieś zniknęło, patrzyła teraz z przerażeniem na Fede.
                        — Jego moc jest najsilniejsza ze wszystkich. Jeśli ktoś o niej nie wie, może wpaść w niezłe sidła — pokiwała głową Alaska.
                        — Diabeł…— zadrżała Vivien.
                        Fede nie wytrzymał. Zerwał się na równe nogi i wypadł z gabinetu, trzaskając drzwiami.
            — Stój! — wrzasnęła Vivien, biegnąc za nim.
            Zatrzymał się i obrócił, patrząc na nią z wściekłością.
            — Zrobiłaś ze mnie idiotę. Potwora. Nie jestem potworem.
            — Przecież to nie mo…
            — Dlaczego nie powiedziałaś mi, co się tu dzieje? Kazaliście wszystkim spadać do domów, żeby nie dowiedzieli się o tym cholernym sabacie czarownic. Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, Vivien — rzekł obrażonym tonem Fede.
            — Przyjaciółmi? — zdziwiła się trochę Vivien. Owszem, lubiła Federico, a on lubił ją, chyba jako jedyny z klasy, ale nigdy nie deklarował się w ten sposób. Teraz machnął tylko ręką i powiedział:
            —W każdym razie, to koniec. Muszę stąd zwiać, bo inaczej przeze mnie zginie kolejny niewinny człowiek.
            — To był wypadek. Z ekipą Finna będziesz bezpieczny.
            — ICH TEŻ MOGĘ OMAMIĆ, ROZUMIESZ!?— wykrzyknął on.
            — Nie, po prostu nauczysz się panować nad mocą. Albo zostaniesz z nami, przecież nikt nie wie, co umiesz — próbowała załagodzić kłótnię dziewczyna.
            — Super, może jeszcze zacznę karierę niańki. Bądź grzeczny, bo jak nie, to wujek Fede każe ci skoczyć z mostu i osobiście się zabić. Ma taką moc, że cię do tego zmusi, wiesz, chłopczyku? — przedrzeźniał pouczającego dziecko dorosłego Fede.
            — Myślałam, że jesteś optymistą — rzekła zdumiona Sharon.
            — Sorry, Viv, ale nawet mój optymizm nie ogarnia tego, co się wokół nas dzieje. Do tej pory jakoś mało mnie to obchodziło, bo nie wiedziałem, że istnieją  takie potwory jak my…
            — Wy — rzekła z naciskiem Sharon, nie zdążywszy ugryźć się w język.
            — Ach tak, przepraszam. Wy. Ty umywasz od wszystkiego rączki.
            To powiedziawszy, obrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem w kierunku wyjścia ze szkoły.
            — Hej, Fede! To nie tak… — krzyknęła płaczliwym głosem Sharon.
            — Do zobaczenia. Gdybyście mnie szukali…
            — Tak? — spytała z nadzieją, gdy zatrzymał się w pół roku.
            — …to pocałujcie się w nos ! —mruknął Fede i trzasnąwszy drzwiami, opuścił budynek szkoły.
            Vivien stała chwilę na korytarzu, a gdy obróciła się, zobaczyła za sobą całą ekipę Joy’a, wpatrującą się w nią.
            — No co? — spytała wyzywająco.
            — On wróci, Viv. Nie martw się — pocieszyła ją Hay.
            Vivien otarła łzę, płynącą po jej policzku. Fede niepotrzebnie tylko jej przypomniał, że z całej klasy tylko on ją lubił. Tylko on pożyczał jej ołówki. On nauczył ją naprawiać rower. Był jej jedynym przyjacielem.

            A teraz ona, Vivien, wszystko to spartoliła.

Zaległe rozdziały! (5,6)

Rozdział 5


                                   Hazel biegła. Alaska ledwo nadążała za nią w tych cholernych butach na obcasie. Zatrzymały się dopiero po równiuteńkiej godzinie biegu, gdy głosy wściekłego gangu goniących ich uczniów ucichły. Ledwo żyjąc, upadły na trawę w jakimś ciemnym zaułku i próbowały uspokoić oddech.
                                   — Zwariowałaś!? — warknęła Alaska do Amerigo, gdy już nieco ochłonęła.
                                   — O co ci chodzi? ZABILIBY NAS! — ryknęła Hazel.
                                   — Złamałaś mi tipsa!
                                   — Ty to faktycznie masz problemy!
                                   Piorunowały się wzrokiem. I znowu powtórzyła się scena ze szkoły: Alaska wystrzeliła lasery; a Hazel odparła je ogniem.
                                   — Przestań! — huknęła ruda.
                                   — Nie umiem! Nie potrafię tego zatrzymać! — przeraziła się Alaska.
                                   — Do licha, przestań po prostu na mnie patrzeć!
                                   White odwróciła wzrok. Niestety— jej spojrzenie padło na malutkiego kota o prążkowanym futerku, który akurat spacerował chodnikiem. W jednej chwili zwierzątko osunęło się bez życia na ziemię.
                                   Dziewczyny patrzyły na zwłoki kociaka ze strachem. Więc to prawda — były potworami. Stanowiły zagrożenie dla biednych, niewinnych uczniów St. Cyrus School. A tamta grupa chłopaków postąpiła słusznie, próbując je dorwać — bali się o własne życie.
                                   Hazel ukryła twarz w dłoniach.
                                   — Co teraz zrobimy? — spytała cicho Alaskę.
                                   Tamta wzruszyła ramionami.
                                   — Chcę do domu. Wezmę ciepłą kąpiel, zjem kolację i…
                                   — Oszalałaś!? Znajdą cię! W głowie ci tylko lenistwo, a przecież gra toczy się o nasze życie! — obruszyła się Amerigo.
                                   — Nie obchodzi mnie to — warknęła naburmuszona Alaska.
                                   Hazel zamrugała szybko.
                                   — Świetnie. Jak już postanowisz ratować swój szanowny tyłek, to mnie o tym poinformuj, może ci pomogę — rzuciła, po czym wstała i ruszyła w sobie tylko znanym kierunku.
                                   — Hej, gdzie idziesz!? — przestraszyła się nieco Alaska. GdyHazel nie odpowiadała, poderwała się na nogi i w butach na obcasach pognała za rudą. Ledwo dotrzymując jej tempa, wydyszała po chwili namysłu:
                                   — Zgoda, rudzielcu. Skoro nalegasz, pójdę z tobą, bo jeszcze ci się coś przytrafi…
                                   Hazel prychnęła głośno.
                                   — No, tak. Na pewno okazałabyś się pomocna, gdyby ktoś nas zaatakował. Albo zrobiłabyś z niego grzankę, albo staranowała obcasami.
                                   — Cóż, to też dobre rozwiązanie — mruknęła tamta, rozpaczliwie próbując dotrzymać kroku Hazel — A tak poza tym, gdzie nas prowadzisz?
                                   — Jest takie jedno miejsce na plaży, o którym wiem tylko ja. To mój sekret. Myślę, że tam będziemy bezpieczne, przynajmniej jakiś czas. Później pomyśli się o lepszej kryjówce.
                                   Gdy tylko dziewczyny stanęły na chłodnym piasku Cherry Beach, Alaska ściągnęła buty i klnąc pod nosem, podreptała za Hazel.


                                               *                      *                      *


                                   Draven obudził się zaledwie po godzinie snu. Ciężko mu było spać w tej durnej jaskini. Otworzywszy oczy, ujrzał Finna, siedzącego po turecku, bez koszulki, nad malutkim ogniskiem. Gdy Sevill podniósł się, chłopak zerknął na niego i spytał:
                                   — Lepiej się czujesz?
                                   — Tak myślę. Nieźle dałeś mi w kość, nie ma co… — zajęczał Drav.
                                   Finn uśmiechnął się pod nosem.
                                   — Tak, moje moce są dosyć…imponujące.
                                   — A wiesz, skąd je masz? Jak je odkryłeś? — dopytywał Sevill, poprawiwszy sobie okulary na nosie.
                                   Finn wzruszył ramionami i przysunął ręce do ogniska.
                                   — Byłem bardzo zły, i tyle.
                                   — No tak, ale jak to się stało, że użyłeś tego światła?
                                   — Przecież mówię: byłem bardzo zły.
                                   Draven westchnął. Finn był naprawdę małomówny i ciężko było coś od niego wyciągnąć.
                                   — Chodzi mi o to, czy w kogoś trafiłeś, skoro ukryłeś się przed ludźmi.
                                   Chłopak drgnął. Po chwili pokręcił głową.
                                   — Nie, nie w człowieka. Tylko w tablicę, w pustej klasie. A później uciekłem i zauważyłem, że też umiesz coś niezwykłego.
                                   — Rozumiem… — pokiwał głowa Drav.
                                   Nagle Finn zamarł. Przyłożył sobie palec do ust, nakazując tym samym Sevillowi być cicho. Draven nic nie usłyszał, tylko świst wiatru. To, co stało się w następnej sekundzie, było dla niego szokiem.
                                   Finn poderwał się z ziemi i wyjął z kieszeni pistolet. PRAWDZIWĄ SPLUWĘ, pomyślał Drav. Przy wejściu do jaskini pojawiły się dwie postaci, niewysokie, o dziewczęcych kształtach.
                                   — Łapy do góry. JUŻ! — warknął Finn.
                                   Postaci spojrzały po sobie. Jedna z nich kiwnęła głową i równocześnie zastosowały się do polecenia chłopaka. Drav przesunął się pod ścianę i zamarł, w przerażeniu obserwując całą sytuację.
                                   — Do światła — rozkazał przybyszom Finn.
                                   Dziewczyny posłuchały. Podeszły bliżej ogniska, z nieco przestraszonymi minami. Jedna z nich była bardzo piękna, czarnowłosa, a druga, ruda, wpatrywała się w Finna z wściekłością.
                                   — Kim jesteś i skąd znasz tą kryjówkę? — warknęła.
                                   — Mógłbym cię spytać o to samo. Bawiłem się tu jako dziecko— wyjaśnił chłopak.  
                                   Dziewczyna prychnęła.
Chłopak wpatrywał się w nią chwilę, po czym nagle rzekł:      
                                   — Jesteś ruda..
                                   Prychnęła, rozjuszona.
                                   — Spostrzegawczy z ciebie typ! — warknęła.
                                   Och, rozmowa z nią była rozkoszą.
                                   Ryża dziewczyna oparła ręce na biodrach i spytała:
                                   — O co chodzi w tej całej grze, gościu?
                                   — Finn.
                                   — Co: Finn?
                                   — Tak mam na imię.
                                   — Gratuluję — rzekła cierpko.
                                   — A ty?
                                   — Co: ja?
                                   — Ech, jak masz na imię, no… — mruknął Finn.
                                   — Hazel. Hazel Amerigo.
                                   — Aha.
                                   — Ciężko się z tobą rozmawia — przyznała Hazel.
                                   — To dlatego, że jesteś ruda.
                                   — A ty znowu z tym rudym! — wybuchła dziewczyna i skrzyżowała ręce na piersiach.
                                   Finn parsknął śmiechem. Draven zdumiał się; tak szczerego śmiechu z ust Finna jeszcze nie słyszał.
                                   — Czemu się tu ukrywacie? — spytała ruda.
                                   — Och, chciałabyś wszystko wiedzieć od razu. Jesteś strasznie niecierpliwa, Hazel Amerigo.
                                   — Rozgryzłeś mnie w minutę — prychnęła.
                                   — To nie było trudne. Temperament wiąże się z kolorem włosów.
                                   Wlepiła w niego oczy, a natychmiast wypłynęły z nich dwa strumienie ognia. Finn zareagował szybko. Jego tęczówki rozbłysły niesamowitym światłem, oślepiając Hazel, którą aż zemdliło. Poczuła się słaba i bezsilna, po chwili osunęła się na ziemię. Jej towarzyszka pisnęła ze strachu.
                                   Finn opuścił pistolet i zerknął na leżącą na ziemi, wściekłą Hazel.
                                   — Myślę — rzekł — że broń nie będzie nam już potrzebna. Teraz już wiecie, kim jesteśmy. Radziłbym wam zachować rozsądek, moje panie.


                                               *                      *                      *


                                   Joy siedział w gabinecie dyrektora, gapiąc się w ścianę. Mijał dopiero pierwszy dzień apokalipsy, a chłopak już miał dosyć. Dosyć ryczących smarkaczy, wściekłej młodzieży, koczującej w szkole i przede wszystkim, dosyć odpowiedzialności.
                                   Tak, czuł się odpowiedzialny. Przyjął na swoje osiemnastoletnie barki ciężar zbyt wielki, jak dla tak młodego chłopaka. Nikt nie mówił o tym na głos, ale i Vivien,
i Haley zaczęły traktować Joy’a jak nieformalnego przywódcę. W związku z tym Joy musiał zrobić wszystko, by wyjaśnić zaistniałą sytuację. Problem w tym, że on nigdy nie był mistrzem dedukcji.
                                   Był nim Finn. Joy miał świadomość, że gdziekolwiek jest jego brat, zapewne ma już jakąś hipotezę, wyjaśniającą zniknięcie tylu ludzi z miasta. Joy nie martwił się o Finna, bo ten chłopak zawsze miał łeb na karku. Oczko w głowie rodziców. Geniusz. Tylko że nikt nigdy nie mógł do niego dotrzeć, zrozumieć jego słów i myśli. Nawet Haley.
                                   Joy zabębnił palcami w blat biurka. Chcąc rozprostować nogi, wstał i podszedł do okna. Na niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Kolejny wybryk apokalipsy, pomyślał chłopak.
                                   Jego spojrzenie padło nagle niechcący na termometr przytwierdzony do framugi okna. Joy musiał się uszczypnąć, by upewnić się, że nie śni.
                                   — Czterdzieści stopni. Jezu Chryste… — jęknął.
                                   To było niemożliwe. Był maj, przez cały miesiąc padał deszcz.
W Cherrytown chyba jeszcze nigdy nie odnotowano tak wysokiej temperatury, a na pewno nie w nocy!
                                   Joy pomyślał chwilę, po czym podniósł słuchawkę telefonu, wybrał numer i odczekał chwilę.
                                   W słuchawce odezwał się zaspany, męski głos:
                                   — Halo?
                                   — Obudziłem cię, Fede? Wybacz, ale to sytuacja awaryjna.
                                   — Nie ma sprawy, Joy. O co chodzi?
                                   Joy podszedł do okna i jeszcze raz zerknął na termometr. Po chwili rzekł:
                                   — Jest źle. Masz w domu termometr? Jeśli tak, to odczytaj temperaturę.
                                   W słuchawce coś zaszeleściło, Joy usłyszał kroki, ciężkie westchnienie Federico, a na końcu głośne przekleństwo.
                                   — Psiakrew…Czterdzieści stopni!? — wykrztusił chłopak.
                                   — Tak jakby.
                                   — Huhu, będzie zabawa… — zachichotał Fede.
                                   — Ty się nie śmiej, człowieku. Nie wiadomo, co będzie jutro. Rano zbierz ekipę i przynieście tu dużo wody. Jeżeli zastaną nas upały, będzie nam bardzo potrzebna.
                                   — Joy, nie możesz trzymać tych ludzi w szkole całą wieczność — zauważył Fede.
                                   — Nie trzymam ich. Sami tu siedzą, bo się boją niewiadomego. Wolą być razem. Jutro powiem starszym, żeby się rozeszli i siedzieli w domach. Tam mają ubrania i żarcie. Ale dzieciakami trzeba będzie się zająć…
                                   — Nie pękaj. Dobra, dam jutro znać chłopakom. Jak oni się nazywali? Andy, Michael i Lawrence, tak?
                                   — Dokładnie. Wsadziłem ci kartkę z ich imionami i adresami do kieszeni bluzy. Wiedziałem, że zapomnisz.
                                   — Jakiś ty troskliwy! — wybuchł śmiechem Fede.
                                   Joy mimowolnie uśmiechnął się. Po chwili spytał:
                                   — A tak w ogóle, to wszystko u ciebie w porządku?
                                   — Teraz tak. Dwie godziny temu przemknął tędy jakiś gang
rozwścieczonych ludzi. Gonili dwie osoby. Wyjaśnisz mi, o co chodzi? Wolałem się nie
mieszać.
                                   Joy westchnął. Vivien mówiła, że Federico można ufać, ale czy na
pewno? W zasadzie jako pierwszy zgłosił się na ochotnika do pomocy i razem z kumplami
Joy’a przeczesał całe miasto. Chyba zasługiwał na to, by dowiedzieć się o wszystkim, ale…
Cicho rzekł do słuchawki:
                                   — To tylko jakieś głupie, młodzieżowe kłótnie. Nic wielkiego, Fede.
Nic wielkiego.
                                   Dopiero gdy odłożył słuchawkę, dotarło do niego, że to nienormalne, iż
telefony działają. Nie było Internetu, nie było telewizji, a telefon działał.
                                   Ponownie podniósł słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Tym razem
usłyszał jedynie pisk, informujący o braku sygnału.
                                   Westchnąwszy, Joy uderzył głową o blat biurka.

                                               *                      *                      *


                                   Finn i Hazel patrzyli na siebie ponuro. Cała czwórka skupiła się wokół
malutkiego ogniska i od paru minut milczała, nie wiedząc, od czego zacząć rozmowę.
                                   Z całego towarzystwa chyba najlepiej w grocie czuła się Alaska.
Widać było, że Finn wpadł jej w oko, bo nieustannie trzepotała rzęsami, gapiąc się na niego.
Draven, którego chyba nieco to irytowało, chcąc przerwać milczenie, w końcu spytał:
                                   — Wygnali was?
                                   Hazel przytaknęła.
                                   — W zasadzie, same wybrałyśmy ucieczkę. Oni…byli straszni. Grozili,
że nas skrzywdzą.
                                   — Nie dziwię im się — mruknął Finn.
                                   — Słucham? — ruda uniosła brwi.      
                                   — Mają rację. Jesteśmy potworami. Ty byś się nie bała na ich miejscu?
                                   Zacisnęła usta, lecz nic nie powiedziała. Odezwał się natomiast Drav:
                                   — To naturalne, że chcieli się was pozbyć, ale na pewno nie zrobiliby
wam krzywdy.
                                   — Nie widziałeś ich min. Byli zdesperowani, wykrzykiwali różne
rzeczy, niektórzy powyjmowali z kieszeni…scyzoryki… — wykrztusiła Hazel.
                                   — Ludzie w strachu robią różne głupoty — kiwnął głową Finn,
wpatrując się w płomienie ognia.
                                   — Wiesz, nie przekonuje mnie to. Jeżeli dzieci są gotowe zabijać inne
dzieci, to z tym światem dzieje się naprawdę źle.
                                   — Tak właśnie jest. Dlatego musimy potraktować sprawę poważnie.
                                   Hazel zmarszczyła nos. Nie wiedziała, dlaczego, ale z jakiegoś powodu
ufała temu chłopakowi. Dziwiło ją tylko jego opanowanie. Podczas gdy ona sama aż wrzała z
emocji i podekscytowania nową sytuacją, on siedział przy tym ognisku z pokerową miną,
jakby nic się nie działo.
                                   — Muszę wybrać się do szkoły. O mnie jeszcze nie wiedzą — ciągnął
Finn — Nie wiedzą, że jestem taki jak wy. Porozumiem się z nimi. Na pewno nas nie zdradzą,
gwarantuję wam to. Wy jak na razie musicie pozostać tutaj.
                                   — A jeśli…
                                   — Nie ma: jeśli. Zostajecie tutaj, cokolwiek by się nie działo.
                                   — Mogą nas zaatakować. Odkryć jaskinię — zauważył Drav.
                                   — Wtedy będziemy się bronić — rzekła stanowczo Hazel.
                                   Oczy Finna błysnęły w mroku.
                                   — Chcesz z nimi walczyć? Przecież wiesz, że zginą.
                                   Wzruszyła ramionami.
                                   — Trudno. Nie poświęcę się, też chcę żyć.
                                   Chłopaka to nie przekonało, ale dla świętego spokoju kiwnął głową.
                                   — Możemy w końcu iść spać? Jest druga w nocy… — rzekła
znudzonym głosem Alaska.
                                   — Och, zapomniałam o księżniczce. Widzicie, panienka White musi się
wyspać, bo brak snu szkodzi cerze — wyjaśniła zrgyźliwie Hazel.
                                   — Zamknij się — warknęła Alaska, mrużąc oczy.
                                   — Spokój. Możecie się przespać, ja wezmę pierwszą wartę. Ty, ruda
dziewczyno, możesz obstawić drugą, jeśli chcesz — zaproponował Finn.
                                   — Hazel. Jestem Hazel— rzekła z naciskiem Amerigo.
                                   — Wiem — uśmiechnął się do niej.
                                   W odpowiedzi rzuciła mu spojrzenie mordercy, po czym udała się w
głąb jaskini. Ulokowawszy się pod ścianą, oparła się o nią plecami i zamknęła oczy. Była
bardzo zmęczona. Gdzieś niedaleko Draven Sevill już mocno chrapał przez sen. Ten to miał
dobrze, usnął zaraz po tym, jak opadły mu powieki. Hazel też by tak chciała, ale w tamtej
chwili nie było jej to dane.
                                   W głowie wciąż miała to samo. Ogień. Dużo ognia. I dym, czarny dym.
                                   Przecież to tylko chore wymysły, wmawiała sobie. Nie było żadnego
pożaru.
                                   A przynajmniej tak się Hazel wydawało.


Rozdział 6

                                                          
                                    J.C. miała ochotę krzyczeć z wściekłości. Mrucząc pod nosem przekleństwa pod adresem tamtego cholernego typka, wyjęła z chłodziarki lód, owinęła go w szmatkę i przystawiła do czoła Izzie, na którym widniał ogromny guz wielkości kurzego jaja.
                        J.C. była jedną z osób, które odmówiły koczowania w szkole i rozeszły się do swych domów już pierwszego dnia apokalipsy. Jeśli faktycznie nadszedł koniec świata, dziewczyna wolała spokojnie przeżywać go w domu, razem z młodszymi siostrami. Żałowała jednak, że pozwoliła im samym wyjść na plac zabaw; po mieście wałęsały się gangi chłopaków, którym wreszcie nie groziła ani policja, ani inni dorośli.
                        — Jak dorwę drania, to mu nogi z… — zaczęła J.C., gdy wtem druga z jej młodszych sióstr bliźniaczek, Pixie, pisnęła cicho.
                        — J.C.! Nie przeklinaj. Dobrze wiesz, że mama tego nie lubi — zrugała ją.
                        J.C. uśmiechnęła się do niej złośliwie.
                        — Widzisz tu gdzieś mamę, kruszynko? Jeśli nie, to z łaski swojej zamknij otwór gębowy i daj mi wyładować złość słownie, bo inaczej wyładuję ją na twoim tyłku.
                        Pixie krzyknęła, udając, że się boi i zaczęła skakać po meblach. Izzie tymczasem dalej chlipała i buczała, co doprowadzało J.C. do szału.
                        — Po co w ogóle tam poszłyście? Mówiłam wam, że z placu zabaw macie iść prosto do domu — warknęła.
                        — Tak, ale…ale… — zaszlochała Izzie.
                        — Co: ale? Przestań beczeć i wytrzyj smarki, to pogadamy.
                        Izzie wydmuchała nos w chusteczkę, po czym chlipnęła:
                        — Pixie chciała sobie coś wziąć ze sklepu. Powiedziała, że skoro nie ma dorosłych i nikt nie pilnuje, to można coś podwędzić. Gdy szłyśmy skwerkiem, tamten chłopak — miał chyba na imię Troy — zaczepił nas, a kiedy Pixie coś mu odpysknęła, mnie się oberwało za nas obie.
                        — Więc to wina Pixie, powiadasz… — w oczach J.C. pojawił się szaleńczy błysk. Podała szmatkę z lodem siostrze i rzekła: — Trzymaj to przy swojej czaszce, ja zaraz wrócę.
                        Pixie zdążyła już zwiać do swojego pokoju. Jak dla J.C., mogła zwiewać nawet na Księżyc, a i tam by dorwała smarkulę. Z impetem wpadła na terytorium bliźniaczek i wrzasnęła:           

                        — Chodź tu, gadzino, bo łeb ci urwę!
                        Pixie właśnie próbowała ukryć się w szafie, więc J.C. wyciągnęła ją stamtąd za ucho. Postawiwszy przed sobą zuchwałą dziewczynkę, złapała ją za ramiona, zrobiła groźną minę i syknęła:
                        — Czy mamusia uczy cię kraść?
                        — Nie — pokręciła energicznie głową Pixie.
                        — A tatuś?
                        — Absolutnie.
                        — A ja?
                        — Skądże!
                        — To czemu kradniesz, smarkulo!?
                        Pixie nie wytrzymała psychicznie. Wybuchła płaczem i położyła się na ziemi jak małe dziecko, mimo że miała już dziesięć lat i urodziła się w dodatku trzy minuty przed Izzie. Podczas gdy J.C., która w gruncie rzeczy kochała siostrzyczki, stała nad nią jak triumfujący tyran, Pixie pisnęła:
                        — Ja już nie będę, obiecuję!
                        — A pyskować chuliganom też nie będziesz?
                        — Nie!
                        — A słuchać, kiedy wydaję ci polecenia zamierzasz?
                        — Tak! — zaszlochała dziewczynka.
                        J.C. uśmiechnęła się łagodnie.
                        — No, to znów jesteśmy przyjaciółkami. A teraz jazda na dół, oglądać bajki. Starsza siostra będzie odpoczywać.
                        Pixie poderwała się z ziemi, podbiegła do J.C., chwyciła w ręce skraj jej bluzki i ucałowała go. Uczyniwszy to, pobiegła na dół do Izzie i już po chwili uszu J.C. dobiegł głos sympatycznego misia Zdzisia z ulubionej bajki bliźniaczek. Dziewczyna zeszła na parter, a zastawszy tam zapatrzone w ekran telewizora bliźniaczki, wyjęła sobie z chłodziarki lody  i bezczelnie zaczęła wyjadać je łyżką prosto z pudełka. Wpatrywała się przy tym w wiszące już wysoko na niebie słońce. Przez głowę przeszła jej nagle myśl, że jeśli tego dnia będzie tak gorąco, jak poprzedniego, ktoś na pewno na tym ucierpi. Zerknęła na termometr; nieubłaganie wskazywał ponad czterdzieści kresek.
                        Wyrwawszy się z zamyślenia, J.C. machnęła ręką. Życie jest zbyt krótkie, by zamartwiać się meteorytami, piekielnym żarem i tym, że w wielkim, pustym mieście uczniowie St.Cyrus School są zdani wyłącznie na siebie. J.C. miała większe problemy na głowie. J.C. musiała dorwać Troy’a i pokazać mu, jak kończą ci, którzy podnoszą rękę na jej młodsze siostry.

                        *                                 *                                  *


                        Joy był nie w humorze. Słońce od rana grzało jak szalone, upał stawał się nie do zniesienia. Chłopak i reszta szkoły porzuciła mundurki St. Cyrus School na korzyść letnich topów i krótkich spodenek, przyniesionych chyłkiem z domu lub strojów gimnastycznych,  powyjmowanych ze szkolnych szafek. Szare spódniczki, długie spodnie i bluzki z kołnierzykami rzucono niedbale w kąt, a do niebios popłynęły zbiorowe modlitwy o temperaturę niższą niż trzydzieści stopni Celsjusza.
                        Wracając do Joy’a, nie czuł się najlepiej. Humor pogarszało mu pięciu chłopaków, stojących przed jego dyrektorskim biurkiem.
                        Byli w różnym wieku. Najstarszy wyglądał na szesnaście lat, najmłodszy zaś na dziesięć. Wszyscy bez koszulek, w samych spodenkach, żuli gumy, głośno przy tym mlaskając. Nie okazywali strachu; wręcz przeciwnie, miny mieli zacięte.
                        — Nie wiem, jak mam nazwać to, co zrobiliście — warknął Joy. Zerknął szybko na Federico, siedzącego w kącie gabinetu, licząc na jakieś wsparcie, ale chłopak wzruszył tylko ramionami, popijając pepsi ze szkolnego automatu. Od wczoraj zastanawiali się, jak to jest, że prąd jeszcze nie wysiadł, skoro dorosłych nie ma i doszli do wniosku, że elektrownie mają pewnie jakiś automatyczny system. Teraz jednak problemem Joy’a nie był prąd, a sprawa pobicia pewnej małej dziewczynki.
                        — Widziały was dwie starsze dziewczyny. Bały się zainterweniować, ale od razu zawiadomiły mnie. Co macie mi do powiedzenia!? — warknął Joy.
                        Wzruszyli ramionami. Jeden z nich, najstarszy, rzekł:
                        — Za wysoko się cenisz, Terence. Uważasz siebie za szeryfa, czy co? Nie będziesz nam mówić, co mamy robić. Od tego są dorośli.
                        — A ja, gnojku, jestem już dorosły. I postanowiłem wziąć odpowiedzialność za wszystkich uczniów — warknął Joy.
                        — Trzeba było w takim razie lepiej pilnować tej gówniary. Niepotrzebnie pyskowała! — obruszył się jeden z chuliganów.
                        — Pewno ją przestraszyliście! — huknął pięścią w biurko Joy.
                        — Czego od nas chcesz? Co, wsadzisz nas za kraty!? — gruchnął śmiechem herszt bandy.
                        Joy’a poniosło. Poderwał się z krzesła, a tamci przerażeni cofnęli się do tyłu. Joy miał krzepę i mógł nieźle dokopać im, jeśli tylko by zechciał. Na szczęście Fede zareagował szybko i zastąpiwszy mu drogę, stanowczo rzekł:
                        — Uspokój się. Usiądź.
                        Joy normalnie zignorowałby jego nakaz, ale tym razem posłuchał. Było w oczach Fede coś takiego, co przeszkadzało mu się opierać. Posłusznie usiadł na krześle.
                        Federico obrócił się ku grupie bandytów i warknął:
                        — Nie chcę więcej słyszeć o jakichkolwiek burdach w tym mieście. Przekażcie to wszystkim swoim koleżkom, którzy mają zamiar sprawiać problemy. Zrozumiano!?
                        Patrzyli na niego jak zahipnotyzowani. Wszyscy razem zaczęli kiwać energicznie głowami. Fede uśmiechnął się i rzekł wesoło:
                        — A teraz spadajcie, bo inaczej powyrywamy wam razem z Joy’em nogi z tyłków.
                        Wypadli z gabinetu jak rażeni gromem. Joy wbił przygnębione, ale i pełne podziwu spojrzenie w Federico. Tamten tylko machnął ręką, wrócił na miejsce i upiwszy trochę pepsi, rzekł:
                        — Wiesz co, Joy? Mam ochotę na obiad. Taki prawdziwy, z pulpetami i puree. Nigdy nie chciałem jeść puree, gdy mama je robiła…
                        Chłopak westchnął, a to jedno westchnienie stało się wyrazem cierpienia, jakiego doświadczali wszyscy uczniowie St.Cyrus School — sami w wielkim mieście, zdani wyłącznie na siebie.


*                      *                      *


                        — Masz, weź jeszcze to —Hazel wyjęła z kieszeni scyzoryk i podała Finnowi.
                        Od czterdziestu minut Drav, Hazle i Alaska ( chociaż ta ostatnia najmniej się angażowała) pomagali Finnowi przygotować się na wyprawę do miasta i ewentualne trudności z nią związane. Nikt nie chciał, by chłopak powrócił do jaskini w kawałkach, bo wszyscy czuli się przy nim bezpiecznie, choć nikt otwarcie o tym nie mówił. W tamtej chwili Finn uśmiechnął się krzywo, po czym rzekł:
                        — Dzięki, ale nie jadę na Syberię. Poradzę sobie, nikt nie będzie mnie gonił.
                        — No nie wiem, nie wiem — panikował Draven.
                        Finn westchnął. Zerknął na plecak brata, podwędzony z domu, teraz wypchany przeróżnymi przedmiotami — od latarki, po wspomniany scyzoryk. Otarłszy sobie czoło z potu, zerknął w słońce i rzekł:
                        — Lepiej siedźcie dziś w jaskini, bo jeszcze dostaniecie udaru. Wody mamy mało, ale postaram się coś przynieść. Gdybym nie wrócił przed północą, będzie to znak, że nie żyję.
                        — Ha, ha, aleś ty zabawny — prychnęła Hazel.
                        Finn po chwili namysłu ściągnął koszulę z kołnierzykiem, bo czekała go długa wędrówka, a nie miał zamiaru się ugotować. Alaska zerknąwszy na jego nagi tors, swoją drogą pięknie umięśniony, zamruczała cicho. Hazel udała, że rzyga, co bardzo rozbawiło Dravena. Amerigo miała dosyć Alaski; nie dość, że księżna pani w niczym nie pomagała, to jeszcze trzeba ją było obsługiwać. Hazel wciąż pamiętała sytuację, która miała miejsce w nocy. Gdy ruda stała na warcie, nieprzytomna Alaska wyszła z jaskini i rzekła stanowczo:
                        — Muszę siku.
                        Hazel wskazała jej głową krzaki na wydmach. White zrobiła wielkie oczy.
                        — Żartujesz — prychnęła.
                        Amerigo wzruszyła ramionami.
                        — To nie wakacyjny kurort, dziewczyno. Czytałaś kiedyś ksiązki przygodowe? — spytała.
                        — Nie, bo i po co. Czytam tylko „Moda & Styl”, wiesz, mają tam zawsze fajne konkursy… — zaczęła trajkotać Alaska.
                        Hazel przerwała jej:
                        — Nie obchodzi mnie to. Jak chcesz siku, to masz do wyboru krzaki, albo nic. Życzę powodzenia, adios.
                        Po pięciu minutach namyślania się naburmuszona Alaska podreptała w stronę wydm, idąc jak na ścięcie. Wróciła również nie w humorze.
                        — Mrówka mnie ugryzła! — jęknęła.
                        — Cicho, bo obudzisz chłopców. Gdzie cię ugryzła, pokaż…— westchnęła Hazel. Ujrzawszy zaczerwienione policzki Alaski, wybuchła śmiechem. Obrażona White wróciła do jaskini, a Amerigo jeszcze kilka minut zwijała się ze śmiechu na piasku.
                        Wracając do wyprawy Finna, chłopak wyruszył w końcu do miasta, mimo strasznych upałów. Drav, Alaska i Hazel postanowili w tym czasie wykąpać się w morzu i w ten sposób trochę ochłodzić. Rozluźnili kołnierzyki szkolnych mundurków, zdjęli krawaty i w ubraniach wskoczyli do chłodnej wody.
                        Może to dziwne, ale byli bardzo szczęśliwi. Tak to jest: kiedy na świecie dzieje się źle, małe przyjemności stają się powodem wielkiego szczęścia.


*                      *                      *

           
                                    Vivien siedziała na tarasie swojego domu, ciesząc się „małym urlopem”, który przyznał jej Joy. Kazał jej iść do domu, wziąć trochę rzeczy, odpocząć. Wachlując się stertą kartek, popijała sok pomarańczowy i zastanawiała się przy tym, jak to jest, że prąd jeszcze działa. Dziewczyna próbując walczyć z upałami ubrała się w kolorowe bikini i wylegiwała się na leżaku; było jej to bardzo potrzebne po dwóch dobach pracy w roli pielęgniarki. Źle się działo w St.Cyrus School. Dzieciaki wciąż wypytywały o rodziców, były przerażone, a Joy przecież nie umiał odpowiedzieć im na pytania, które pojawiały się coraz gęściej na jego liście.
                        W dodatku to słońce! Vivien słyszała o kilkunastu przypadkach omdleń w centrum miasteczka. O takich sprawach informowali Joy’a na bieżąco jego koledzy. Wszystko przez to, że niektórzy zbuntowali się przeciwko mieszkaniu w szkole i wrócili do swoich domów; zdaniem Vivien niebezpiecznie było w takie upały przebywać samemu. Na szczęście znalazło się kilka osób znających pierwszą pomoc, które na polecenie Joy’a pomagały w takich sytuacjach przerażonym dzieciakom. Terence miał się o co martwić; miał pod opieką około trzystu osób, które spożywały wodę i inne napoje w niesamowitym tempie, a tych zaczynało powoli brakować.
                        — Co teraz będzie, co teraz będzie? — rzekła cicho pod nosem Vivien.
                        Miała właśnie pociągnąć łyk soku ze szklanki, gdy nagle jej głowę przeszył ostry ból.
                        — AAAAAAAAAA! — krzyknęła, a szklanka z hukiem rozbiła się na ziemi. Dziewczynę ogarnął paraliż. Nie mogła kiwnąć nawet palcem u nogi. Powoli przestawała widzieć. Powoli opadała z sił. Powoli zapadała w dziwny, bardzo dziwny sen…
                       
                        Biała sala. Sufit też biały. Wszystko białe, no i chirurgicznie czyste. Coś miękkiego pod głową; chyba poduszka. Biała pościel. Vivien kręciło się w głowie od tej bieli.
                        Wszystko widziała słabo, jakby przez mgłę. Dostrzegła kilka postaci — niektóre w kolorowych ubraniach, inne znowu w białych strojach. Czy oni powariowali z tym białym!?
                        Ktoś stanął bardzo blisko niej.
                        – Vivien? Czy mnie słyszysz? Vivien…
                        I NAGLE STRASZNY HUK.
                        Vivien otworzyła oczy. Paraliż minął. Oddychała szybko, a czoło miała oblane potem. Spokojnie, myślała sobie. Jestem tutaj, na swoim własnym tarasie.
                        „Tylko gdzie byłam przed chwilą?” — przemknęło przez myśli Sharon.
                        Zerknąwszy  na swoje palce, dziewczyna przypomniała sobie o czymś. Szybkim krokiem ruszyła do kuchni, po kolejną dawkę insuliny tego dnia.


*                                  *                                 *

           
                        Haley odetchnęła z ulgą. Ostatnie dziecko na sali gimnastycznej usnęło i mogła w końcu iść do toalety. Była zmęczona tym ciągłym czuwaniem, przytulaniem, wymyślaniem zabaw i zmienianiem zasikanych ze stresu dziecięcych portek.
                        Cicho wymknęła się z sali i wyszła na słabo oświetlony, szkolny korytarz. Był to niewielki korytarz, bo i sama St.Cyrus School była niedużą placówką. Uczyło się tu tylko trzystu uczniów, z których w „apokalipsie” brało udział jedynie stu. Niektórzy wrócili do domów, ale spora część została. Leżeli na plecakach, bluzach i materacach, pogrążeni w głębokim śnie. Haley zerknęła na zegarek; była jedenasta w nocy.
                        Chciała iść do toalety, lecz nagle usłyszała dziwny dźwięk, jakby skrzypienie drzwi. Zastanawiała się, kto mógł pojawić się w szkole o tej porze. Poza tym, tak skrzypiały tylko boczne drzwi, do których klucz miał wyłącznie szkolny woźny. Haley przeszedł po plecach dreszcz. Zamiast pójść po Joy’a, postanowiła sama sprawdzić, kim jest włamywacz.
                        Powoli zeszła po schodach na dół. Jeden stopień, drugi stopień, trzeci stopień, czwarty stopień… W końcu dotarła na parter. Wystarczyło wychylić się zza ściany, by zidentyfikować nocnego przybysza.
                        Haley zrobiła to. Ujrzała znajomą, męską postać, która zamarła w bezruchu, wyczuwając jej obecność. Dziewczyna przełknęła ślinę. Chłopak obrócił się w mgnieniu oka; w dłoni trzymał scyzoryk, a jego niebieskie tęczówki świeciły mocno w mroku.
                        Ujrzawszy ją, zdumiał się. A potem schował scyzoryk.
                        — Witaj, Haley — rzekł spokojnie.
                        — Co tu robisz? — syknęła przez zaciśnięte zęby.
                        Patrzył jej w oczy bez oporów, choć przecież powinien się wstydzić, tak jak ona. Odwróciła wzrok, gdy mówił:
                        — Muszę zobaczyć się z Joy’em.
                        — Raczej nie ucieszy się z twojego przybycia. Pytał mnie o ciebie, ale nic mu nie powiedziałam, tak jak chciałeś.
                        — Zuch dziewczyna. A teraz powiedz mi, gdzie jest mój brat — poprosił Finn.
                        Nie chciała mu pomagać, bo wciąż miała do niego żal. W końcu jednak westchnęła i mruknęła pod nosem:
                        — Znajdziesz go w gabinecie dyrektora.
                        Fin skinął głową i ruszył w stronę schodów. Minął ją ot, tak, bez słowa. Zatrzymał się dopiero na schodach, przekrzywił głowę na bok, spojrzał spokojnie na Hay i rzekł:
                        — Po prostu o tym zapomnij, Haley, bo inaczej złość totalnie cię wypali.
                        To powiedziawszy, odszedł. Łzy wściekłości, które popłynęły jej po policzkach, istotnie wypalały skórę niczym kwas.

                                   

*                      *                      *
                       
                        Joy naprawdę chciał już iść spać. Niestety; usłyszał pukanie do drzwi tuż przed tym, gdy położył się na kanapę.
                        — Proszę…— westchnął.
                        Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przecież zamknął drzwi na zasuwę. Podniósł się z miejsca i podreptał do drzwi. Otworzywszy je, doznał szoku.
                        Stał przed nim Finn, jego brat. Dziwnie blady, z jaśniejącymi niezwykłym światłem niebieskimi oczami, odziedziczonymi po matce. Joy miał ochotę dać mu w pysk za to, że zniknął bez słowa. Finn patrzył mu ze spokojem w oczy; niczego nigdy się nie bał.
                         Nawet, gdy ojciec karał ich w dzieciństwie laniem po gołych pośladkach, Finn nie protestował. Przyjmował karę z godnością, nie tak jak Joy, który darł się wniebogłosy, uciekając przed ojcowskim pasem. Finn mówił, że chce być dzielny jak Jonatan z książki Bracia Lwie Serce. Matka czytała im ją często przed snem.
                                    Tak, Joy najchętniej uderzyłby gnojka. Zamiast tego westchnął i przycisnął go sobie do piersi. Znów było jak dawniej. Znów byli razem.

                                    Bracia Lwie Serce.

________________________________________________________________________________

Przepraszam za opóźnienie i zapraszam do czytania! :)