UWAGA! Przed przeczytaniem tego rozdziału koniecznie nadróbcie dwa zaległe w poście niżej! :)
Rozdział
7
Był ranek,
godzina piąta zero zero. W szkole wiało chłodem.
Szkolny
korytarz wypełnił dziewczęcy krzyk.
— AAAAA!
Kilkadziesiąt
zaspanych uczniów podniosło się z materacy i prowizorycznych posłań. Przecierali
oczy, próbując zidentyfikować źródło hałasu. Przy oknie stała dziewczyna w stroju
gimnastycznym, z potarganymi włosami i kredowobiałą twarzą.
— Co się
dzieje, Victorio? — mruknęła nieprzytomnym głosem jej koleżanka. Kilkoro
uczniów zatrzęsło się z zimna.
Z zimna…
— Ś-śnieg —
wydukała Victoria, wskazując na coś za szybą. Wszyscy spojrzeli po sobie, po
czym poderwali się z miejsc i podbiegli do okna. Wybuchła panika. Niektórzy
wpadli w histerię, a niektórzy po prostu stali, z szeroko otwartymi oczami
wpatrując się w pokryte najzwyklejszym, majowym śniegiem szkolne błonia.
— Zawołajcie
tego chłopaka, Joy’a. Niech on coś zrobi! — jęknęła jedna z młodszych
dziewczynek.
Jakiś
chłopak prychnął głośno.
— Co konkretnie
ma zrobić? Kazać, by śnieg wrócił tam, na górę? Ile ty masz lat, dziewczynko?
Nie widzisz, co tu się dzieje?
W odpowiedzi
mała wybuchła płaczem. Któraś z dziewcząt spojrzała na chłopaka z oburzeniem i warknęła:
— Zamknij
się. Nie musisz jej jeszcze bardziej denerwować. Zgrywasz chojraka, a sama
słyszałam, jak wołasz matkę przez sen!
On tylko
zaczerwienił się jak burak i odszedł w kąt, ignorując złośliwe uśmieszki
kolegów.
Tymczasem na
korytarzu pojawił się zaspany Federico, gwiżdżąc wesoło. Ujrzawszy przerażony
tłum uczniów, podszedł do nich i spytał:
— Co tu się
dzieje?
— Sam
zobacz. Śnieg! I to w maju! — rzekła zachrypniętym głosem jakaś panienka z
piątej klasy.
Federico
zerknął na warstwę białego puchu, pokrywającą świat, po czym zrobił zaskoczoną
minę. Wsadziwszy ręce w kieszenie, rzekł:
— Super. W
tym roku zima przyszła wcześniej.
— Jaja sobie
robisz? — burknął ktoś — Lepiej spytaj tego całego Joy’a, co mamy robić.
— Nie
wiecie? Hajda po kurtki i won na sanki! — uśmiechnął się Fede.
Tłum
zawrzał. Wszyscy gapili się na chłopca jak na wariata.
—
Oszalałeś!?
— My tu
niedługo umrzemy z zimna! Kaloryfery nie działają, dotknij ich tylko!
— I co
będzie z jedzeniem? To ze sklepów przecież się skończy, a ty o sankach myślisz!
Fede nie
wytrzymał i huknął:
— CISZA!
Bądźcie cicho!
Ku zdumieniu
chłopaka, wszyscy zamilkli. Wpatrywali się w niego jak tamci chuligani, ze
spokojem i pokorą. Westchnąwszy, Fede rzekł:
— Nic nie
zdziałacie zamartwianiem się. Kto wie, czy dożyjemy następnego dnia. Nie
bierzcie się za rozwiązywanie zagadki zniknięcia pozostałych mieszkańców
Cherrytown, bo żadni z was intelektualiści. Kumacie, o co mi chodzi? Bądźcie
bardziej „carpe diem”, niż „memento mori”.
Wszyscy
zgodnie pokiwali głowami.
— Super, że
się zgadzamy. A teraz uśmiechnijcie się, idźcie na sanki
i
dajcie spokój mnie oraz biednemu Joy’owi.
Federico z
zaskoczeniem patrzył, jak tłum powoli rusza w stronę wyjścia. Wszyscy zrobili
się nagle bardzo radośni i niemalże przepychali się w drzwiach, jakby tęskniąc
już niesamowicie za zimowym szaleństwem.
Było to
trochę dziwne, ale Fede nie miał zamiaru się nad tym zastanawiać. Nie należał
do ludzi, którzy drążą na siłę temat. Skoro śnieg postanowił padać w maju, to
widocznie tak musiało być. A poza tym miał ważniejsze sprawy na głowie; Joy
kazał mu jak najprędzej zjawić się w gabinecie dyrektora. Miała tam być również
Vivien i Haley. Federico zastanawiał się, czemu to grono miało być po raz
pierwszy tak małe i dlaczego Joy wyłączył z niego swoich kumpli.
— Hej, Fede!
— chłopak usłyszał nagle głos Sharon. Musiała widzieć całe to jego wystąpienie,
jeżeli stała tu już kilka minut.
— Cześć,
Viv. Ludzie poszli na sanki.
—
Widziałam…— zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. Był w tym spojrzeniu
strach pomieszany z zaciekawieniem. W końcu chrząknęła i rzekła:
— Joy prosił
byśmy przyszli jednak po śniadaniu. Musi oswoić się z nową anomalią pogodową.
Biedak…
— Mhm. A co
u Haley? — spytał chłopak.
Wzruszyła
ramionami.
— Chyba
dobrze. Kumple Joy’a wypytali te bachory o adresy i przynieśli im ciuchy i
zabawki. Teraz skaczą z radości, a jak zobaczą śnieg, dopiero się zacznie.
— Może zjemy
razem śniadanie? Wolisz ciastka z automatu, czy spleśniałą kanapkę ze szkolnego
sklepiku? — zażartował Fede.
Machnęła
ręką.
— Nawet nie
żartuj. Dzisiaj wróciłam z domu, wzięłam trochę zapasów. Chodź, mam w plecaku
jakieś konserwy, dam ci…
W tym
momencie światło zgasło. Vivien i Federico stanęli jak wryci. Usłyszeli, jak
ktoś klnie. Była to Haley, stojąca w progu sali gimnastycznej.
— Świetnie!
— prychnęła — Po prostu bajecznie. Zabierz nam światło, ogrzewanie i prąd,
dobry Boże, wszystko za jednym zamachem!
— Myślę, że
Bóg nie z tym nic wspólnego, Hay. Sprawcami zła są zawsze ludzie — zauważyła
Vivien.
Dopiero
teraz Nott zauważyła tę dwójkę, stojącą w ciemnym korytarzu.
— O,
witajcie! Piękny dziś dzień, nieprawdaż? — mruknęła z przekąsem — A tak w
ogóle, to gdzie są wszyscy zameldowani na korytarzu?
— Poszli na
sanki — uśmiechnął się Fede.
— Super. Moje
smarkacze już na nogach, przylepiły nosy do szyb
i marudzą, że chcą wyjść na dwór. Czekam właśnie
na dostawę kurtek od ludzi Joy’a.
— Jak tak
dalej pójdzie, jutro będziemy obchodzić Gwiazdkę — westchnęła Viv.
Haley
ziewnęła.
— Nie
wierzę… o tej porze normalnie wylegiwałabym się w łóżku. Ale nie, trzeba
ogarnąć dzieciarnię, a później iść na spotkanie do Joy’a. Zjadłabym coś, Viv.
Podrzuciłabyś mi jakąś kanapkę? — spytała z nadzieją dziewczyna, mierzwiąc
sobie krótkie, potargane włosy na głowie.
— Nie ma
sprawy.
— Nie
chciałabyś odpocząć, wziąć prysznica, przespać się? — zaproponował Fede Hay.
— A co,
zastąpisz mnie? — zadrwiła — Daj spokój, Federico. Wczoraj myłam się przy
umywalce.
* * *
Hazel
czuwała całą noc. Aż w końcu postanowiła, że poszuka Finna.
Zniknął i
nie wrócił przed północą. Była pewna, że nic mu się nie stało, ale bez niego w
jaskini czuła się mniej bezpiecznie. Terence musiał wrócić, i tyle. A Amerigo
podjęła się zadania odnalezienia go.
— Tylko
uważaj, uważaj, bo jeśli i ty, i on zginiecie…— panikował Draven.
— Uspokój
się, chłopie, bo ci pikawka wysiądzie. Dacie tu sobie radę sami, z Alaską.
Sevill
momentalnie zarumienił się i zerknął kątem oka na śpiącą wciąż dziewczynę.
Drżała z zimna.
— Myślisz,
że ten śnieg zatrzymał Finna?— spytał Drav.
Obydwoje
spojrzeli na puchową pierzynkę, porywającą piasek na plaży.
— Być może —
wzruszyła ramionami ruda.
W końcu
udało jej się przekonać Dravena, że nic jej nie będzie. Niestety, Alaska
obudziła się i oświadczyła, że chce towarzyszyć Hazel. Sevill oczywiście od
razu zgłosił się na ochotnika, by ponieść ich rzeczy w trakcie wyprawy i stało
się: poszli wszyscy razem. Do miasta szło się kawałek, ale Hazel lubiła piesze
wędrówki. Szybko przybyła na miejsce, musiała czekać na ociągających się
kolegów. Dotarłszy do centrum, wszyscy troje szybko schowali się za krzakami. Z
pobliskiej górki zjeżdżał bowiem na sankach tłum uczniów, i młodszych, i tych o
wiele za dużych na takie zabawy.
Udało im się jakoś
przemknąć niezauważonym na drugą stronę ulicy. Skierowali swe kroki w stronę
parku, koło którego mieścił się dom Hazel. Tak naprawdę dziewczyna głównie po
to wybrała się do miasta: by zabrać trochę swoich rzeczy. Finn na pewno nie
pozwoliłby jej na taką wycieczkę, gdyby został w jaskini.
— Przecież
nie jestem już dzieckiem — mruknęła pod nosem ruda, drżąc po cienką bluzą.
Obiecała sobie, że zaopatrzy w ciepłe kurtki wszystkich mieszkańców jaskini.
Miała dużo ubrań; matka próbowała jej wynagrodzić brak ojca zakupami, na które
dziewczyna nienawidziła chodzić.
W końcu
Hazel z „ogonem” dotarła do swojego
czerwonego domku w centrum miasta. Furtka skrzypnęła cicho, gdy dziewczyna ją
otworzyła. Z kieszeni, sprytnie wszytej w spódniczkę szkolnego mundurka ,wyjęła
komplet kluczy. Nim zdążyła włożyć jeden z nich do zamka, usłyszała krzyk.
— Słyszysz?
— mruknęła Alaska.
— PUŚĆ! —
wrzeszczał ktoś. Głos dobiegał z parku.
Hazel po
plecach przeszły dreszcze. Ktoś najwyraźniej cierpiał. Musiała mu pomóc, choćby
i za cenę ujawnienia się. To nie było teraz ważne.
— Idziemy —
rzekła stanowczo Amerigo. White zaprotestowała, Drav spanikował, ale rudą mało
to obchodziło.
Schowała
klucze z powrotem do kieszeni i pognała przed siebie, ignorując przemakające od
śniegu trampki.
W tym
momencie słońce zaszło, a w Cherrytown zapadła ciemność.
* * *
—
AU! PUŚĆ MNIE, IDIOTKO! — wrzeszczał chłopak w czerwonej bluzce. Jego rozwalony
nos idealnie komponował się teraz z jej kolorem.
J.C.
nie słuchała go. Jego przerażeni koledzy nawet nie ośmielili się mu
pomóc, ale też nie uciekli. Trzymała mocno gnojka jedną ręką, a drugą okładała
go gdzie popadnie, tak by dobrze ją popamiętał.
— Nie wstyd ci bić małe dziewczynki,
ty wielka kupo mięcha!? — wrzeszczała J.C.
— AUA! — darł się Troy, gdy oberwał
w miejsce wyjątkowo intymne.
— Proszę, puść go… on już nie
będzie… — błagał któryś z jego kolegów.
J.C. prychnęła.
— Bo ci uwierzę! — zakpiła, rzuciła
gościa na ziemię i usiadła na nim okrakiem. Jego przerażone oczka wpatrywały
się w nią, błagając o litość, ale J.C. nie była z tych, których można złamać.
Oko za oko. Ząb za ząb.
Troy był od niej dwa razy większy i
o wiele tęższy. J.C. wolała nie wiedzieć, jak musiała bać się go Izzie.
— Słuchaj mnie teraz, gamoniu —
rzekła, chwyciwszy go za kołnierz — Nigdy więcej nie tkniesz żadnego dzieciaka.
Ani nawet kotka. Ani pieska. Niczego, co żyje i rusza się. KUMASZ!?
— TAK! — wrzasnął wycieńczony Troy,
któremu z oczu płynęły już łzy.
— Hej, zostaw go! — usłyszała nagle
jakiś głos J.C.
Jak na rozkaz poderwała się na nogi.
Zobaczyła dwie dziewczyny i chłopaka w mundurkach St. Cyrus School.
— Pobił moją siostrę! — wrzasnęła —
Mam tak zostawić gnoja!?
— Jak tak na niego patrzę, to chyba
aż nazbyt postarałaś się, by dostał zasłużoną karę. A poza tym nie ty jesteś od
wymierzania sprawiedliwości!
J.C. bardzo dobrze widziała swoją
rozmówczynię. Miała rude loki i trzymała w dłoni latarkę. J.C. nie potrzebowała
jej. Miała bardzo dobry wzrok i świetnie widziała w ciemności.
— Hej, Amerigo, widzisz jej gały?
Normalnie jak u kota…— wtrąciła nagle jej towarzyszka.
— Cicho, Alaska. Hej, wy — zwróciła
się do kolegów Troy’a ruda — Spadajcie do domów. A tę kupę mięcha zabierzcie ze
sobą i nauczcie go, że nie bije się małych dziewczynek.
— WEŹCIE JĄ STĄD I GDZIEŚ
ZAMKNIJCIE!— wrzasnął Troy, gdy tylko poderwał się z ziemi — ONA JES STRASZNA!
— Przestraszyłeś moją Izzie, więc teraz ja postanowiłam postraszyć ciebie! — krzyknęła J.C.
— Przestraszyłeś moją Izzie, więc teraz ja postanowiłam postraszyć ciebie! — krzyknęła J.C.
Troy jednak już nie słuchał. Uciekał
z kolegami hen, daleko. J.C. zacisnęła pięści, ale nie goniła go. Spojrzała za
to chytrze na Hazel.
— HA! Jeśli myślisz, że zawleczesz
mnie za karę do świętego burmistrza Joy’a, mylisz się! — wykrzyknęła i pędem
puściła się parkową uliczką przed siebie. Biegła z prędkością światła i Hazel
nawet nie pomyślała o tym, by ruszyć za nią w pogoń
— Widziałaś jej oczy? — powtórzyła
Alaska.
— Nie. Co w nich takiego
fascynującego?
— Są piwne.
— Och, to…
— I świecą. W ciemności. Jak u kota
— dodał Draven. Chyba domyślał się, o co chodziło Alasce.
Hazel zbaraniała. Faktycznie, od J.C
biło jakieś światło, ale Amerigo z początku myślała, że trzyma w ręku latarkę.
— Może jest jedną z nas…— rzekła
cicho ruda.
Nagle cała trójka poczuła, że ktoś
za nimi stoi. Obrócili się jakby na rozkaz, gotowi do ataku.
Za ich plecami pojawiła się nie
wiadomo skąd ta agresywna panienka. Skrzyżowała ręce na piersiach i rzekła:
— Dobra. Nie wiem, co jest grane,
ale chyba chcę wiedzieć. O jakich NAS mówicie?
— Idziemy właśnie uratować kogoś,
kto wyjaśni ci to najlepiej. Przyłączysz się?
* * *
Dravenowi nie bardzo podobała się
wizja wizyty w szkole. Wykręcał się jak mógł, by nie towarzyszyć dziewczynom w
podróży, ale Hazel zdecydowała: muszą dowiedzieć się, co z Finnem. Bądź co
bądź, byli przecież zespołem. Grali w jednej drużynie, choć sobie tego nie
życzyli.
J.C. milczała całą drogę. Była
bardzo oryginalną dziewczyną; można to było stwierdzić na pierwszy rzut oka. Szczupła,
wysportowana, o nogach Pameli Anderson. Miodowe włosy sięgały jej do pasa, zaś
grzywkę podpięła do góry spinką w kształcie pająka. Była chorobliwie blada, zaś
z jej owalnej twarzy wyzierała para kocich oczu, podkreślonych mocnym
makijażem. Owy makijaż sprawiał, że J.C. wyglądała dość upiornie, ale i
intrygująco zarazem. I chyba właśnie o taki efekt jej chodziło.
Czworo wędrowców miało spory problem
z dotarciem do szkoły. Po ulicach wałęsali się uczniowie w puchowych kurtkach,
ciesząc się śniegiem. Niektórzy, jeśli Hazel dobrze słyszała, przebąkiwali coś
o braku prądu, lecz dziewczyna miała nadzieję, że się przesłyszała. Gdy
straciła już kompletnie nadzieję na przedostanie się do St.Cyrus School
niezauważoną, J.C. mruknęła:
— Możemy iść dachami. Zawsze to
robię.
Pozostała trójka spojrzała na siebie
niepewnie, lecz Hazel w końcu przystała na propozycję dziewczyny.
Z dachami w Cherrytown sprawa miała
się bardzo nietypowo: wszelkie domy i domki, sklepy oraz inne budynki, choćby i
nie wiadomo jak wysokie, miały płaskie
dachy. Poza tym były położone bardzo blisko siebie, tak że nawet małe dziecko
bez problemu przeskoczyłoby z jednego budynku na dach drugiego. J.C. wyznała po
drodze, że właśnie tak trenuje biegi: wieczorami, gdy słońce zachodzi,
widok z góry jest naprawdę super, jak
się wyraziła.
Korowód zdesperowanych nastolatków wdrapał
się po drabince na dach marketu, trzeciej posesji od szkoły. Dalej poszło
gładko, choć buty ślizgały im się po oblodzonej powierzchni. Alaska trochę
pojęczała, Draven prawie posikał się ze strachu, ale ostatecznie ekipa Hazel
szczęśliwie dotarła do celu. Do wnętrza szkoły dostali się przed właz w suficie
schowka na miotły. Gdy ostatnia osoba znalazła się w środku, Hazel uśmiechnęła
się i rzekła do J.C.:
— Dzięki.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Gdzie znajdziemy tę nieszczęsną ofiarę losu, której trzeba przyjść na pomoc? —
spytała dziewczyna.
Draven parsknął śmiechem.
— Finn? Ofiarą losu?
Hazel machnęła dłonią, chcąc go
uciszyć.
— Cisza. Chodźcie za mną. Albo uda
nam się przejść, albo nie. To ma być szybka akcja.
— Pójdziemy bez przebrania? Na bank
nas złapią…— warknęła Alaska.
— Nie wiem, kim jest ta dziunia, ale
chyba ma rację — mruknęła J.C., mierząc Alaskę krytycznym spojrzeniem.
White odpowiedziała jej wulgarnym
gestem.
— Hej! — zdenerwowała się Hazel.
Fakt, jej plan był niedokładny. Potrzeba im było kamuflażu.
— Co powiecie na to? — spytał Drav,
wskazując na stertę ciemnego materiału, porozrzucanego po schowku.
Znalezisko Dravena okazało się być
kompletem czarnych płaszczy z kapturami. Hazel nie miała pojęcia, co to za
stroje, ale J.C. wiedziała.
— To przebrania ze spektaklu
„Strażnicy”, wystawianego przez szkolny teatrzyk. Moja matka mi o nim opowiadała.
Pracuje w teatrze miejskim, jest aktorką.
— Naprawdę? Jak się nazywasz? Może ją
kojarzę, często chodzę do teatru… — zapalił się Draven.
J.C. skrzywiła się.
— Chodzi ci o moje prawdziwe
nazwisko, czy to rodziców adopcyjnych? Pierwsze też chciałabym znać, a drugie
do niczego nie jest ci potrzebne.
Zapadła niezręczna cisza. Drav spłonął
rumieńcem i bez słowa zapiął sobie pod brodą czarną pelerynę. Hazel trochę
współczuła J.C. W końcu sama nie miała łatwo, jeśli chodzi o te sprawy.
— Myślę, że z tymi pelerynami będzie
nam do twarzy — rzekła w końcu.
Wszyscy zgodnie skinęli głowami. Po
chwili stali już przy drzwiach, pysznie prezentując się w nowych strojach. Ich
twarze ledwo było widać spod szerokich kapturów czarnych płaszczy. Gdy jedno za
drugim, po kolei opuśczali schowek, wyglądało to jak scena z horroru.
— Przypuszczam, że zamknęli się u
dyra. Przez te drzwi nigdy nic nie słychać…— szepnęła Hazel. Wszyscy się z nią
zgodzili i ruszyli w kierunku gabinetu dyrektora.
— Patrz, Greg, jacy idioci! Bawią się w
„Strażników”! — zarechotał jakiś dzieciak, wskazując czwórkę okutaną w peleryny
koledze.
Stanęli w końcu przed mahoniowymi
drzwiami i wzięli głębokie oddechy. Hazel zapukała, nie chcąc być niegrzeczna. Mocno
nacisnęła klamkę i po chwili cała czwórka była już w środku.
Wszyscy na znak zrzucili kaptury. Cztery
piękne pary oczu zajaśniały w mroku gabinetu.
— Jezu, Chryste…— przeżegnał się
szybko wysoki chłopak, stojący za biurkiem.
— To się nazywa: wejście smoka — zachichotał
jego towarzysz, opierający się o parapet. Finn żył i bezczelnie się do nich
uśmiechał. A oni tyle ryzykowali!
Hazel była wkurzona.
— Draven, Alasko, Hazel, no i ty,
nieznana mi dziewczyno — poznajcie mojego brata, Joy’a. Joy, oto oni. Moi przyjaciele
— rzekł Finn.
Z pokoju przylegającego do gabinetu
wyszedł nagle piętnastoletni, przystojny chłopak. Ujrzawszy cztery postaci w
ciemnych pelerynach, zamarł w pół kroku i zmrużył oczy. Westchnąwszy, zwrócił
się do braci Terence:
— Chyba nie chcę wiedzieć, kim oni
są.
* * *
Mimo wszystko, Fede dowiedział się. Finn
opowiedział mu o swojej „ekipie” zaraz po tym, jak w gabinecie pojawiła się
Vivien z Hay.
W pomieszczeniu atmosfera była gęsta
jak mrożona czekolada. Spojrzenie niezbyt przejętej sytuacją Alaski wędrowało
od Finna, do jego brata. Hazel siedziała w fotelu z rękoma skrzyżowanymi na
piersiach, gapiąc się bezmyślnie w ścianę. Draven nerwowo gryzł paznokcie. Vivien
ziewała ze zmęczenia, nieprzytomnie kiwając głową przy każdym skierowanym do
niej przez Joy’a pytaniu. Hay wciąż się krzywiła i wyraźnie unikała spojrzenia
Finna. Fede pił kawę, nie zważając na to, że kapie mu ona na spodnie. Chyba
tylko J.C. interesowało to, co bracia Terence mówili o całej sytuacji.
— Nasze…to znaczy wasze moce są
różne — mówił Joy — Ale wszystkie równie niebezpiecznie. Dlatego uważam, że
powinniście dalej zostać w ukryciu. Może nie w jaskini, ale dla przykładu, w
zakładzie produkcyjnym. I tak nigdzie nie będzie już ciepło i przyjemnie, a
przynajmniej będziecie tam bezpieczni.
— Dobry plan — kiwnęła głową J.C.
— A mnie zastanawia coś innego —
ziewnęła ponownie Viv.
— Tak? — uniósł brwi Finn.
— Co ich łączy. Musi być coś, co wyróżnia
tych z mocami.
— Ciekawa myśl — uśmiechnął się Finn
— Jakieś pomysły?
Pierwszej i poprawnej odpowiedzi
udzieliła, ku zdumieniu wszystkich, Alaska:
— Oczy.
— Skąd wiesz? — spytał uprzejmie
Joy.
— Od dziesięciu minut gapi się na
wszystkich dookoła, więc zauważyła, że mamy nietypowe oczy. Ma rację — mruknęła
J.C.
— Szare, burzowe oczy Alaski i
pioruny, którymi strzela. To się ze sobą wiąże.
— Właśnie!
— Tak, ale co z Hazel? Jej oczy są…zwyczajne
— skrzywiła się Hay.
Amerigo zmarszczyła czoło. Trochę ją
uraził ton Haley. Hazel wiedziała, że nie polubi Haley, gdy tylko ją zobaczyła,
ale nie sądziła, że ta Nott może być równie wredna, jak Alaska.
— Fakt, natomiast włosy ma piękne.
Ten kolor…idealnie oddaje rodzaj jej mocy. Ogniste loki — bronił Hazel Finn, co
nieco ją zaskoczyło.
Jeszcze chwilę analizowali wygląd
każdej obdarzonej mocą osoby, aż w końcu dotarli do najważniejszego momentu
rozmowy: jak można wyjaśnić wszystko, co dzieje się wokół nich.
— Cóż…— zaczął Finn, gdy nagle do
gabinetu wpadł jakiś zarumieniony chłopak. Wszyscy podskoczyli na miejscach,
lecz Joy rzekł szybko:
— Spokojnie. To tylko Andy, mój
kumpel. O co chodzi, stary?
Andy musiał pozbyć się zadyszki.
Spojrzał ze strachem na Joy’a, po czym rzekł:
— Na górce doszło do przepychanki.
Jakiś czternastolatek został pobity. Wszyscy są przerażeni.
— Okej, idziemy tam. Vivien, Hay,
weźcie jakieś leki, bandaże i… — zaczął Joy, lecz Andy pokręcił głową. Gdy Joy
zmarszczył czoło, trzęsący się bynajmniej nie z zimna chłopak rzekł cicho:
— Ty nie rozumiesz, Joy. Już jest za
późno.
Terence otworzył szeroko oczy.
— Żartujesz sobie!? — huknął.
Usta Andy’ego zadrżały.
— Nie, Joy. Wygląda na to, że mamy
pierwszą ofiarę tej cholernej apokalipsy.
Chłopak osunął się bezwiednie na
krzesło. Finn zacisnął usta. Ktoś zaklął.
— Na pewno… na pewno nie żyje? —
spytał nagle Fede.
— Na pewno. Stłukli go jakimś
metalowym prętem, w biały dzień, na oczach mnóstwa dzieciaków. Idę do nich,
trzeba wygonić wszystkich do domów — powiedział Andy i wypadł z gabinetu.
— Zaraz przyjdę! — wrzasnął za nim
Joy i już wkładał kurtkę, gdy usłyszał cichy głos Vivien, stojące naprzeciwko
Fede:
— Maczałeś w tym palce. Jesteś taki,
jak oni.
Siedem par oczu wbiło
spojrzenia w bladego jak ściana Federico.
* * *
Joy
zamarł w miejscu.
— O co chodzi, Sharon?
Mów w tej chwili! — warknął.
Vivien pokręciła głową.
— Jak ja mogłam tego
wcześniej nie zauważyć…patrzcie…patrzcie na jego oczy… — szepnęła.
Tak, Fede miał piękne
oczy. Cały był piękny, z tą swoją idealną, umięśnioną sylwetką, potarganą w
pewien artystyczny sposób jasną fryzurą, łagodnymi rysami twarzy, figlarnym
uśmiechem i miodowymi oczami. Teraz jednak Federico nie uśmiechał się, a jego
tęczówki błyszczały tak, jak tęczówki Finna. Gdy wszyscy zrozumieli, o co
chodzi Vivien, spojrzeli po sobie ze zdumieniem.
— Ja… przecież nic nie
zrobiłem…— rzekł cicho Fede, a na jego czoło wstąpiły krople potu.
— To on im kazał iść na
te cholerne sanki, Joy — mówiła dalej Vivien. Była jak w transie. Wzrok miała
nieprzytomny, a minę taką, jakby chciała spalić kolegę na stosie.
— Przecież mogli
odmówić. Poza tym, to była bójka, po prostu szarpanina, Vivien… — przekonywała
Hazel.
— Nie, wy nie rozumiecie.
On ich ZMUSIŁ, żeby tam poszli. Spojrzeniem. Widziałam to na własne oczy —
wyjaśniła dziewczyna.
Wszyscy otworzyli usta
ze zdumienia.
— Hipnotyzer! — pojęła
Hazel.
Vivien w końcu
zatrzymała się. Nieprzytomne spojrzenie gdzieś zniknęło, patrzyła teraz z
przerażeniem na Fede.
— Jego moc jest
najsilniejsza ze wszystkich. Jeśli ktoś o niej nie wie, może wpaść w niezłe
sidła — pokiwała głową Alaska.
— Diabeł…— zadrżała
Vivien.
Fede nie wytrzymał. Zerwał
się na równe nogi i wypadł z gabinetu, trzaskając drzwiami.
— Stój! — wrzasnęła Vivien, biegnąc
za nim.
Zatrzymał się i obrócił, patrząc na
nią z wściekłością.
— Zrobiłaś ze mnie idiotę. Potwora.
Nie jestem potworem.
— Przecież to nie mo…
— Dlaczego nie powiedziałaś mi, co
się tu dzieje? Kazaliście wszystkim spadać do domów, żeby nie dowiedzieli się o
tym cholernym sabacie czarownic. Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, Vivien —
rzekł obrażonym tonem Fede.
— Przyjaciółmi? — zdziwiła się
trochę Vivien. Owszem, lubiła Federico, a on lubił ją, chyba jako jedyny z
klasy, ale nigdy nie deklarował się w ten sposób. Teraz machnął tylko ręką i
powiedział:
—W każdym razie, to koniec. Muszę
stąd zwiać, bo inaczej przeze mnie zginie kolejny niewinny człowiek.
— To był wypadek. Z ekipą Finna
będziesz bezpieczny.
— ICH TEŻ MOGĘ OMAMIĆ, ROZUMIESZ!?—
wykrzyknął on.
— Nie, po prostu nauczysz się
panować nad mocą. Albo zostaniesz z nami, przecież nikt nie wie, co umiesz —
próbowała załagodzić kłótnię dziewczyna.
— Super, może jeszcze zacznę karierę
niańki. Bądź grzeczny, bo jak nie, to wujek Fede każe ci skoczyć z mostu i
osobiście się zabić. Ma taką moc, że cię do tego zmusi, wiesz, chłopczyku? —
przedrzeźniał pouczającego dziecko dorosłego Fede.
— Myślałam, że jesteś optymistą —
rzekła zdumiona Sharon.
— Sorry, Viv, ale nawet mój optymizm
nie ogarnia tego, co się wokół nas dzieje. Do tej pory jakoś mało mnie to
obchodziło, bo nie wiedziałem, że istnieją takie potwory jak my…
— Wy — rzekła z naciskiem Sharon,
nie zdążywszy ugryźć się w język.
— Ach tak, przepraszam. Wy. Ty
umywasz od wszystkiego rączki.
To powiedziawszy, obrócił się na
pięcie i ruszył szybkim krokiem w kierunku wyjścia ze szkoły.
— Hej, Fede! To nie tak… — krzyknęła
płaczliwym głosem Sharon.
— Do zobaczenia. Gdybyście mnie
szukali…
— Tak? — spytała z nadzieją, gdy
zatrzymał się w pół roku.
— …to pocałujcie się w nos !
—mruknął Fede i trzasnąwszy drzwiami, opuścił budynek szkoły.
Vivien stała chwilę na korytarzu, a
gdy obróciła się, zobaczyła za sobą całą ekipę Joy’a, wpatrującą się w nią.
— No co? — spytała wyzywająco.
— On wróci, Viv. Nie martw się —
pocieszyła ją Hay.
Vivien otarła łzę, płynącą po jej
policzku. Fede niepotrzebnie tylko jej przypomniał, że z całej klasy tylko on
ją lubił. Tylko on pożyczał jej ołówki. On nauczył ją naprawiać rower. Był jej
jedynym przyjacielem.
A teraz ona, Vivien, wszystko to
spartoliła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz