Rozdział 5
Hazel
biegła. Alaska ledwo nadążała za nią w tych cholernych butach na obcasie. Zatrzymały
się dopiero po równiuteńkiej godzinie biegu, gdy głosy wściekłego gangu
goniących ich uczniów ucichły. Ledwo żyjąc, upadły na trawę w jakimś ciemnym
zaułku i próbowały uspokoić oddech.
—
Zwariowałaś!? — warknęła Alaska do Amerigo, gdy już nieco ochłonęła.
—
O co ci chodzi? ZABILIBY NAS! — ryknęła Hazel.
—
Złamałaś mi tipsa!
—
Ty to faktycznie masz problemy!
Piorunowały
się wzrokiem. I znowu powtórzyła się scena ze szkoły: Alaska wystrzeliła
lasery; a Hazel odparła je ogniem.
—
Przestań! — huknęła ruda.
—
Nie umiem! Nie potrafię tego zatrzymać! — przeraziła się Alaska.
—
Do licha, przestań po prostu na mnie patrzeć!
White
odwróciła wzrok. Niestety— jej spojrzenie padło na malutkiego kota o
prążkowanym futerku, który akurat spacerował chodnikiem. W jednej chwili
zwierzątko osunęło się bez życia na ziemię.
Dziewczyny
patrzyły na zwłoki kociaka ze strachem. Więc to prawda — były potworami.
Stanowiły zagrożenie dla biednych, niewinnych uczniów St. Cyrus School. A tamta
grupa chłopaków postąpiła słusznie, próbując je dorwać — bali się o własne
życie.
Hazel
ukryła twarz w dłoniach.
—
Co teraz zrobimy? — spytała cicho Alaskę.
Tamta
wzruszyła ramionami.
—
Chcę do domu. Wezmę ciepłą kąpiel, zjem kolację i…
—
Oszalałaś!? Znajdą cię! W głowie ci tylko lenistwo, a przecież gra toczy się o
nasze życie! — obruszyła się Amerigo.
—
Nie obchodzi mnie to — warknęła naburmuszona Alaska.
Hazel
zamrugała szybko.
—
Świetnie. Jak już postanowisz ratować swój szanowny tyłek, to mnie o tym
poinformuj, może ci pomogę — rzuciła, po czym wstała i ruszyła w sobie tylko
znanym kierunku.
—
Hej, gdzie idziesz!? — przestraszyła się nieco Alaska. GdyHazel nie odpowiadała,
poderwała się na nogi i w butach na obcasach pognała za rudą. Ledwo dotrzymując
jej tempa, wydyszała po chwili namysłu:
—
Zgoda, rudzielcu. Skoro nalegasz, pójdę z tobą, bo jeszcze ci się coś
przytrafi…
Hazel
prychnęła głośno.
—
No, tak. Na pewno okazałabyś się pomocna, gdyby ktoś nas zaatakował. Albo
zrobiłabyś z niego grzankę, albo staranowała obcasami.
—
Cóż, to też dobre rozwiązanie — mruknęła tamta, rozpaczliwie próbując dotrzymać
kroku Hazel — A tak poza tym, gdzie nas prowadzisz?
—
Jest takie jedno miejsce na plaży, o którym wiem tylko ja. To mój sekret.
Myślę, że tam będziemy bezpieczne, przynajmniej jakiś czas. Później pomyśli się
o lepszej kryjówce.
Gdy
tylko dziewczyny stanęły na chłodnym piasku Cherry Beach, Alaska ściągnęła buty
i klnąc pod nosem, podreptała za Hazel.
* * *
Draven
obudził się zaledwie po godzinie snu. Ciężko mu było spać w tej durnej jaskini.
Otworzywszy oczy, ujrzał Finna, siedzącego po turecku, bez koszulki, nad
malutkim ogniskiem. Gdy Sevill podniósł się, chłopak zerknął na niego i spytał:
—
Lepiej się czujesz?
—
Tak myślę. Nieźle dałeś mi w kość, nie ma co… — zajęczał Drav.
Finn
uśmiechnął się pod nosem.
—
Tak, moje moce są dosyć…imponujące.
—
A wiesz, skąd je masz? Jak je odkryłeś? — dopytywał Sevill, poprawiwszy sobie
okulary na nosie.
Finn
wzruszył ramionami i przysunął ręce do ogniska.
—
Byłem bardzo zły, i tyle.
—
No tak, ale jak to się stało, że użyłeś tego światła?
—
Przecież mówię: byłem bardzo zły.
Draven
westchnął. Finn był naprawdę małomówny i ciężko było coś od niego wyciągnąć.
—
Chodzi mi o to, czy w kogoś trafiłeś, skoro ukryłeś się przed ludźmi.
Chłopak
drgnął. Po chwili pokręcił głową.
—
Nie, nie w człowieka. Tylko w tablicę, w pustej klasie. A później uciekłem i
zauważyłem, że też umiesz coś niezwykłego.
—
Rozumiem… — pokiwał głowa Drav.
Nagle
Finn zamarł. Przyłożył sobie palec do ust, nakazując tym samym Sevillowi być
cicho. Draven nic nie usłyszał, tylko świst wiatru. To, co stało się w
następnej sekundzie, było dla niego szokiem.
Finn
poderwał się z ziemi i wyjął z kieszeni pistolet. PRAWDZIWĄ SPLUWĘ, pomyślał
Drav. Przy wejściu do jaskini pojawiły się dwie postaci, niewysokie, o
dziewczęcych kształtach.
—
Łapy do góry. JUŻ! — warknął Finn.
Postaci
spojrzały po sobie. Jedna z nich kiwnęła głową i równocześnie zastosowały się
do polecenia chłopaka. Drav przesunął się pod ścianę i zamarł, w przerażeniu
obserwując całą sytuację.
—
Do światła — rozkazał przybyszom Finn.
Dziewczyny
posłuchały. Podeszły bliżej ogniska, z nieco przestraszonymi minami. Jedna z
nich była bardzo piękna, czarnowłosa, a druga, ruda, wpatrywała się w Finna z
wściekłością.
—
Kim jesteś i skąd znasz tą kryjówkę? — warknęła.
—
Mógłbym cię spytać o to samo. Bawiłem się tu jako dziecko— wyjaśnił chłopak.
Dziewczyna
prychnęła.
Chłopak
wpatrywał się w nią chwilę, po czym nagle rzekł:
—
Jesteś ruda..
Prychnęła,
rozjuszona.
—
Spostrzegawczy z ciebie typ! — warknęła.
Och,
rozmowa z nią była rozkoszą.
Ryża
dziewczyna oparła ręce na biodrach i spytała:
—
O co chodzi w tej całej grze, gościu?
—
Finn.
—
Co: Finn?
—
Tak mam na imię.
—
Gratuluję — rzekła cierpko.
—
A ty?
—
Co: ja?
—
Ech, jak masz na imię, no… — mruknął Finn.
—
Hazel. Hazel Amerigo.
—
Aha.
—
Ciężko się z tobą rozmawia — przyznała Hazel.
—
To dlatego, że jesteś ruda.
—
A ty znowu z tym rudym! — wybuchła dziewczyna i skrzyżowała ręce na piersiach.
Finn
parsknął śmiechem. Draven zdumiał się; tak szczerego śmiechu z ust Finna
jeszcze nie słyszał.
—
Czemu się tu ukrywacie? — spytała ruda.
—
Och, chciałabyś wszystko wiedzieć od razu. Jesteś strasznie niecierpliwa, Hazel
Amerigo.
—
Rozgryzłeś mnie w minutę — prychnęła.
—
To nie było trudne. Temperament wiąże się z kolorem włosów.
Wlepiła
w niego oczy, a natychmiast wypłynęły z nich dwa strumienie ognia. Finn
zareagował szybko. Jego tęczówki rozbłysły niesamowitym światłem, oślepiając
Hazel, którą aż zemdliło. Poczuła się słaba i bezsilna, po chwili osunęła się
na ziemię. Jej towarzyszka pisnęła ze strachu.
Finn
opuścił pistolet i zerknął na leżącą na ziemi, wściekłą Hazel.
—
Myślę — rzekł — że broń nie będzie nam już potrzebna. Teraz już wiecie, kim
jesteśmy. Radziłbym wam zachować rozsądek, moje panie.
* * *
Joy
siedział w gabinecie dyrektora, gapiąc się w ścianę. Mijał dopiero pierwszy
dzień apokalipsy, a chłopak już miał dosyć. Dosyć ryczących smarkaczy, wściekłej
młodzieży, koczującej w szkole i przede wszystkim, dosyć odpowiedzialności.
Tak,
czuł się odpowiedzialny. Przyjął na swoje osiemnastoletnie barki ciężar zbyt
wielki, jak dla tak młodego chłopaka. Nikt nie mówił o tym na głos, ale i
Vivien,
i Haley zaczęły traktować Joy’a jak nieformalnego przywódcę.
W związku z tym Joy musiał zrobić wszystko, by wyjaśnić zaistniałą sytuację.
Problem w tym, że on nigdy nie był mistrzem dedukcji.
Był
nim Finn. Joy miał świadomość, że gdziekolwiek jest jego brat, zapewne ma już
jakąś hipotezę, wyjaśniającą zniknięcie tylu ludzi z miasta. Joy nie martwił
się o Finna, bo ten chłopak zawsze miał łeb na karku. Oczko w głowie rodziców.
Geniusz. Tylko że nikt nigdy nie mógł do niego dotrzeć, zrozumieć jego słów i
myśli. Nawet Haley.
Joy
zabębnił palcami w blat biurka. Chcąc rozprostować nogi, wstał i podszedł do
okna. Na niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Kolejny wybryk apokalipsy,
pomyślał chłopak.
Jego
spojrzenie padło nagle niechcący na termometr przytwierdzony do framugi okna. Joy
musiał się uszczypnąć, by upewnić się, że nie śni.
—
Czterdzieści stopni. Jezu Chryste… — jęknął.
To
było niemożliwe. Był maj, przez cały miesiąc padał deszcz.
W Cherrytown chyba jeszcze nigdy nie odnotowano tak wysokiej
temperatury, a na pewno nie w nocy!
Joy
pomyślał chwilę, po czym podniósł słuchawkę telefonu, wybrał numer i odczekał
chwilę.
W
słuchawce odezwał się zaspany, męski głos:
—
Halo?
—
Obudziłem cię, Fede? Wybacz, ale to sytuacja awaryjna.
—
Nie ma sprawy, Joy. O co chodzi?
Joy
podszedł do okna i jeszcze raz zerknął na termometr. Po chwili rzekł:
—
Jest źle. Masz w domu termometr? Jeśli tak, to odczytaj temperaturę.
W
słuchawce coś zaszeleściło, Joy usłyszał kroki, ciężkie westchnienie Federico,
a na końcu głośne przekleństwo.
—
Psiakrew…Czterdzieści stopni!? — wykrztusił chłopak.
—
Tak jakby.
—
Huhu, będzie zabawa… — zachichotał Fede.
—
Ty się nie śmiej, człowieku. Nie wiadomo, co będzie jutro. Rano zbierz ekipę i
przynieście tu dużo wody. Jeżeli zastaną nas upały, będzie nam bardzo
potrzebna.
—
Joy, nie możesz trzymać tych ludzi w szkole całą wieczność — zauważył Fede.
—
Nie trzymam ich. Sami tu siedzą, bo się boją niewiadomego. Wolą być razem.
Jutro powiem starszym, żeby się rozeszli i siedzieli w domach. Tam mają ubrania
i żarcie. Ale dzieciakami trzeba będzie się zająć…
—
Nie pękaj. Dobra, dam jutro znać chłopakom. Jak oni się nazywali? Andy, Michael
i Lawrence, tak?
—
Dokładnie. Wsadziłem ci kartkę z ich imionami i adresami do kieszeni bluzy.
Wiedziałem, że zapomnisz.
—
Jakiś ty troskliwy! — wybuchł śmiechem Fede.
Joy
mimowolnie uśmiechnął się. Po chwili spytał:
—
A tak w ogóle, to wszystko u ciebie w porządku?
— Teraz tak.
Dwie godziny temu przemknął tędy jakiś gang
rozwścieczonych
ludzi. Gonili dwie osoby. Wyjaśnisz mi, o co chodzi? Wolałem się nie
mieszać.
Joy
westchnął. Vivien mówiła, że Federico można ufać, ale czy na
pewno? W
zasadzie jako pierwszy zgłosił się na ochotnika do pomocy i razem z kumplami
Joy’a przeczesał
całe miasto. Chyba zasługiwał na to, by dowiedzieć się o wszystkim, ale…
Cicho rzekł do
słuchawki:
— To tylko
jakieś głupie, młodzieżowe kłótnie. Nic wielkiego, Fede.
Nic
wielkiego.
Dopiero gdy
odłożył słuchawkę, dotarło do niego, że to nienormalne, iż
telefony działają.
Nie było Internetu, nie było telewizji, a telefon działał.
Ponownie
podniósł słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Tym razem
usłyszał
jedynie pisk, informujący o braku sygnału.
Westchnąwszy,
Joy uderzył głową o blat biurka.
* * *
Finn i Hazel
patrzyli na siebie ponuro. Cała czwórka skupiła się wokół
malutkiego
ogniska i od paru minut milczała, nie wiedząc, od czego zacząć rozmowę.
Z całego
towarzystwa chyba najlepiej w grocie czuła się Alaska.
Widać było,
że Finn wpadł jej w oko, bo nieustannie trzepotała rzęsami, gapiąc się na
niego.
Draven,
którego chyba nieco to irytowało, chcąc przerwać milczenie, w końcu spytał:
— Wygnali
was?
Hazel
przytaknęła.
— W zasadzie,
same wybrałyśmy ucieczkę. Oni…byli straszni. Grozili,
że nas skrzywdzą.
— Nie dziwię
im się — mruknął Finn.
— Słucham? —
ruda uniosła brwi.
— Mają rację.
Jesteśmy potworami. Ty byś się nie bała na ich miejscu?
Zacisnęła
usta, lecz nic nie powiedziała. Odezwał się natomiast Drav:
— To
naturalne, że chcieli się was pozbyć, ale na pewno nie zrobiliby
wam krzywdy.
— Nie
widziałeś ich min. Byli zdesperowani, wykrzykiwali różne
rzeczy,
niektórzy powyjmowali z kieszeni…scyzoryki… — wykrztusiła Hazel.
— Ludzie w
strachu robią różne głupoty — kiwnął głową Finn,
wpatrując się
w płomienie ognia.
— Wiesz, nie
przekonuje mnie to. Jeżeli dzieci są gotowe zabijać inne
dzieci, to z
tym światem dzieje się naprawdę źle.
— Tak właśnie
jest. Dlatego musimy potraktować sprawę poważnie.
Hazel
zmarszczyła nos. Nie wiedziała, dlaczego, ale z jakiegoś powodu
ufała temu
chłopakowi. Dziwiło ją tylko jego opanowanie. Podczas gdy ona sama aż wrzała z
emocji i
podekscytowania nową sytuacją, on siedział przy tym ognisku z pokerową miną,
jakby nic się
nie działo.
— Muszę
wybrać się do szkoły. O mnie jeszcze nie wiedzą — ciągnął
Finn — Nie
wiedzą, że jestem taki jak wy. Porozumiem się z nimi. Na pewno nas nie zdradzą,
gwarantuję
wam to. Wy jak na razie musicie pozostać tutaj.
— A jeśli…
— Nie ma:
jeśli. Zostajecie tutaj, cokolwiek by się nie działo.
— Mogą nas
zaatakować. Odkryć jaskinię — zauważył Drav.
— Wtedy
będziemy się bronić — rzekła stanowczo Hazel.
Oczy Finna
błysnęły w mroku.
— Chcesz z
nimi walczyć? Przecież wiesz, że zginą.
Wzruszyła ramionami.
— Trudno. Nie
poświęcę się, też chcę żyć.
Chłopaka to
nie przekonało, ale dla świętego spokoju kiwnął głową.
— Możemy w
końcu iść spać? Jest druga w nocy… — rzekła
znudzonym
głosem Alaska.
— Och,
zapomniałam o księżniczce. Widzicie, panienka White musi się
wyspać, bo
brak snu szkodzi cerze — wyjaśniła zrgyźliwie Hazel.
— Zamknij się
— warknęła Alaska, mrużąc oczy.
— Spokój. Możecie
się przespać, ja wezmę pierwszą wartę. Ty, ruda
dziewczyno,
możesz obstawić drugą, jeśli chcesz — zaproponował Finn.
— Hazel.
Jestem Hazel— rzekła z naciskiem Amerigo.
— Wiem —
uśmiechnął się do niej.
W odpowiedzi
rzuciła mu spojrzenie mordercy, po czym udała się w
głąb jaskini.
Ulokowawszy się pod ścianą, oparła się o nią plecami i zamknęła oczy. Była
bardzo
zmęczona. Gdzieś niedaleko Draven Sevill już mocno chrapał przez sen. Ten to
miał
dobrze, usnął
zaraz po tym, jak opadły mu powieki. Hazel też by tak chciała, ale w tamtej
chwili nie
było jej to dane.
W głowie
wciąż miała to samo. Ogień. Dużo ognia. I dym, czarny dym.
Przecież to
tylko chore wymysły, wmawiała sobie. Nie było żadnego
pożaru.
A
przynajmniej tak się Hazel wydawało.
Rozdział 6
J.C. miała
ochotę krzyczeć z wściekłości. Mrucząc pod nosem przekleństwa pod adresem
tamtego cholernego typka, wyjęła z chłodziarki lód, owinęła go w szmatkę i
przystawiła do czoła Izzie, na którym widniał ogromny guz wielkości kurzego
jaja.
J.C. była jedną z osób,
które odmówiły koczowania w szkole i rozeszły się do swych domów już pierwszego
dnia apokalipsy. Jeśli faktycznie nadszedł koniec świata, dziewczyna wolała
spokojnie przeżywać go w domu, razem z młodszymi siostrami. Żałowała jednak, że
pozwoliła im samym wyjść na plac zabaw; po mieście wałęsały się gangi
chłopaków, którym wreszcie nie groziła ani policja, ani inni dorośli.
— Jak dorwę drania, to
mu nogi z… — zaczęła J.C., gdy wtem druga z jej młodszych sióstr bliźniaczek,
Pixie, pisnęła cicho.
— J.C.! Nie przeklinaj.
Dobrze wiesz, że mama tego nie lubi — zrugała ją.
J.C. uśmiechnęła się do
niej złośliwie.
— Widzisz tu gdzieś
mamę, kruszynko? Jeśli nie, to z łaski swojej zamknij otwór gębowy i daj mi
wyładować złość słownie, bo inaczej wyładuję ją na twoim tyłku.
Pixie krzyknęła, udając,
że się boi i zaczęła skakać po meblach. Izzie tymczasem dalej chlipała i
buczała, co doprowadzało J.C. do szału.
— Po co w ogóle tam
poszłyście? Mówiłam wam, że z placu zabaw macie iść prosto do domu — warknęła.
— Tak, ale…ale… —
zaszlochała Izzie.
— Co: ale? Przestań
beczeć i wytrzyj smarki, to pogadamy.
Izzie wydmuchała nos w
chusteczkę, po czym chlipnęła:
— Pixie chciała sobie
coś wziąć ze sklepu. Powiedziała, że skoro nie ma dorosłych i nikt nie pilnuje,
to można coś podwędzić. Gdy szłyśmy skwerkiem, tamten chłopak — miał chyba na
imię Troy — zaczepił nas, a kiedy Pixie coś mu odpysknęła, mnie się oberwało za
nas obie.
— Więc to wina Pixie,
powiadasz… — w oczach J.C. pojawił się szaleńczy błysk. Podała szmatkę z lodem
siostrze i rzekła: — Trzymaj to przy swojej czaszce, ja zaraz wrócę.
Pixie zdążyła już zwiać
do swojego pokoju. Jak dla J.C., mogła zwiewać nawet na Księżyc, a i tam by
dorwała smarkulę. Z impetem wpadła na terytorium bliźniaczek i wrzasnęła:
— Chodź tu, gadzino, bo
łeb ci urwę!
Pixie właśnie próbowała
ukryć się w szafie, więc J.C. wyciągnęła ją stamtąd za ucho. Postawiwszy przed
sobą zuchwałą dziewczynkę, złapała ją za ramiona, zrobiła groźną minę i
syknęła:
— Czy mamusia uczy cię
kraść?
— Nie — pokręciła
energicznie głową Pixie.
— A tatuś?
—
Absolutnie.
— A ja?
— Skądże!
— To czemu kradniesz,
smarkulo!?
Pixie nie wytrzymała
psychicznie. Wybuchła płaczem i położyła się na ziemi jak małe dziecko, mimo że
miała już dziesięć lat i urodziła się w dodatku trzy minuty przed Izzie.
Podczas gdy J.C., która w gruncie rzeczy kochała siostrzyczki, stała nad nią
jak triumfujący tyran, Pixie pisnęła:
— Ja już nie będę,
obiecuję!
— A pyskować chuliganom
też nie będziesz?
— Nie!
— A słuchać, kiedy
wydaję ci polecenia zamierzasz?
— Tak! — zaszlochała
dziewczynka.
J.C. uśmiechnęła się
łagodnie.
— No, to znów jesteśmy
przyjaciółkami. A teraz jazda na dół, oglądać bajki. Starsza siostra będzie
odpoczywać.
Pixie poderwała się z
ziemi, podbiegła do J.C., chwyciła w ręce skraj jej bluzki i ucałowała go.
Uczyniwszy to, pobiegła na dół do Izzie i już po chwili uszu J.C. dobiegł głos
sympatycznego misia Zdzisia z ulubionej bajki bliźniaczek. Dziewczyna zeszła na
parter, a zastawszy tam zapatrzone w ekran telewizora bliźniaczki, wyjęła sobie
z chłodziarki lody i bezczelnie zaczęła
wyjadać je łyżką prosto z pudełka. Wpatrywała się przy tym w wiszące już wysoko
na niebie słońce. Przez głowę przeszła jej nagle myśl, że jeśli tego dnia
będzie tak gorąco, jak poprzedniego, ktoś na pewno na tym ucierpi. Zerknęła na
termometr; nieubłaganie wskazywał ponad czterdzieści kresek.
Wyrwawszy się z
zamyślenia, J.C. machnęła ręką. Życie jest zbyt krótkie, by zamartwiać się
meteorytami, piekielnym żarem i tym, że w wielkim, pustym mieście uczniowie
St.Cyrus School są zdani wyłącznie na siebie. J.C. miała większe problemy na
głowie. J.C. musiała dorwać Troy’a i pokazać mu, jak kończą ci, którzy podnoszą
rękę na jej młodsze siostry.
* * *
Joy był nie w humorze.
Słońce od rana grzało jak szalone, upał stawał się nie do zniesienia. Chłopak i
reszta szkoły porzuciła mundurki St. Cyrus School na korzyść letnich topów i
krótkich spodenek, przyniesionych chyłkiem z domu lub strojów gimnastycznych, powyjmowanych ze szkolnych szafek. Szare
spódniczki, długie spodnie i bluzki z kołnierzykami rzucono niedbale w kąt, a do
niebios popłynęły zbiorowe modlitwy o temperaturę niższą niż trzydzieści stopni
Celsjusza.
Wracając do Joy’a, nie
czuł się najlepiej. Humor pogarszało mu pięciu chłopaków, stojących przed jego dyrektorskim
biurkiem.
Byli w różnym wieku.
Najstarszy wyglądał na szesnaście lat, najmłodszy zaś na dziesięć. Wszyscy bez
koszulek, w samych spodenkach, żuli gumy, głośno przy tym mlaskając. Nie
okazywali strachu; wręcz przeciwnie, miny mieli zacięte.
—
Nie wiem, jak mam nazwać to, co zrobiliście — warknął Joy. Zerknął szybko na
Federico, siedzącego w kącie gabinetu, licząc na jakieś wsparcie, ale chłopak
wzruszył tylko ramionami, popijając pepsi ze szkolnego automatu. Od wczoraj
zastanawiali się, jak to jest, że prąd jeszcze nie wysiadł, skoro dorosłych nie
ma i doszli do wniosku, że elektrownie mają pewnie jakiś automatyczny system.
Teraz jednak problemem Joy’a nie był prąd, a sprawa pobicia pewnej małej
dziewczynki.
— Widziały was dwie
starsze dziewczyny. Bały się zainterweniować, ale od razu zawiadomiły mnie. Co
macie mi do powiedzenia!? — warknął Joy.
Wzruszyli ramionami.
Jeden z nich, najstarszy, rzekł:
— Za wysoko się cenisz,
Terence. Uważasz siebie za szeryfa, czy co? Nie będziesz nam mówić, co mamy
robić. Od tego są dorośli.
— A ja, gnojku, jestem
już dorosły. I postanowiłem wziąć odpowiedzialność za wszystkich uczniów —
warknął Joy.
— Trzeba było w takim
razie lepiej pilnować tej gówniary. Niepotrzebnie pyskowała! — obruszył się
jeden z chuliganów.
— Pewno ją
przestraszyliście! — huknął pięścią w biurko Joy.
— Czego od nas chcesz?
Co, wsadzisz nas za kraty!? — gruchnął śmiechem herszt bandy.
Joy’a poniosło. Poderwał
się z krzesła, a tamci przerażeni cofnęli się do tyłu. Joy miał krzepę i mógł
nieźle dokopać im, jeśli tylko by zechciał. Na szczęście Fede zareagował szybko
i zastąpiwszy mu drogę, stanowczo rzekł:
— Uspokój się. Usiądź.
Joy normalnie
zignorowałby jego nakaz, ale tym razem posłuchał. Było w oczach Fede coś
takiego, co przeszkadzało mu się opierać. Posłusznie usiadł na krześle.
Federico obrócił się ku
grupie bandytów i warknął:
— Nie chcę więcej
słyszeć o jakichkolwiek burdach w tym mieście. Przekażcie to wszystkim swoim
koleżkom, którzy mają zamiar sprawiać problemy. Zrozumiano!?
Patrzyli na niego jak
zahipnotyzowani. Wszyscy razem zaczęli kiwać energicznie głowami. Fede
uśmiechnął się i rzekł wesoło:
— A teraz spadajcie, bo
inaczej powyrywamy wam razem z Joy’em nogi z tyłków.
Wypadli z gabinetu jak
rażeni gromem. Joy wbił przygnębione, ale i pełne podziwu spojrzenie w
Federico. Tamten tylko machnął ręką, wrócił na miejsce i upiwszy trochę pepsi,
rzekł:
— Wiesz co, Joy? Mam
ochotę na obiad. Taki prawdziwy, z pulpetami i puree. Nigdy nie chciałem jeść
puree, gdy mama je robiła…
Chłopak westchnął, a to
jedno westchnienie stało się wyrazem cierpienia, jakiego doświadczali wszyscy
uczniowie St.Cyrus School — sami w wielkim mieście, zdani wyłącznie na siebie.
* * *
— Masz, weź jeszcze to
—Hazel wyjęła z kieszeni scyzoryk i podała Finnowi.
Od czterdziestu minut
Drav, Hazle i Alaska ( chociaż ta ostatnia najmniej się angażowała) pomagali
Finnowi przygotować się na wyprawę do miasta i ewentualne trudności z nią
związane. Nikt nie chciał, by chłopak powrócił do jaskini w kawałkach, bo
wszyscy czuli się przy nim bezpiecznie, choć nikt otwarcie o tym nie mówił. W
tamtej chwili Finn uśmiechnął się krzywo, po czym rzekł:
— Dzięki, ale nie jadę
na Syberię. Poradzę sobie, nikt nie będzie mnie gonił.
— No nie wiem, nie wiem
— panikował Draven.
Finn westchnął. Zerknął
na plecak brata, podwędzony z domu, teraz wypchany przeróżnymi przedmiotami —
od latarki, po wspomniany scyzoryk. Otarłszy sobie czoło z potu, zerknął w
słońce i rzekł:
— Lepiej siedźcie dziś w
jaskini, bo jeszcze dostaniecie udaru. Wody mamy mało, ale postaram się coś
przynieść. Gdybym nie wrócił przed północą, będzie to znak, że nie żyję.
— Ha, ha, aleś ty
zabawny — prychnęła Hazel.
Finn po chwili namysłu
ściągnął koszulę z kołnierzykiem, bo czekała go długa wędrówka, a nie miał
zamiaru się ugotować. Alaska zerknąwszy na jego nagi tors, swoją drogą pięknie
umięśniony, zamruczała cicho. Hazel udała, że rzyga, co bardzo rozbawiło
Dravena. Amerigo miała dosyć Alaski; nie dość, że księżna pani w niczym nie
pomagała, to jeszcze trzeba ją było obsługiwać. Hazel wciąż pamiętała sytuację,
która miała miejsce w nocy. Gdy ruda stała na warcie, nieprzytomna Alaska
wyszła z jaskini i rzekła stanowczo:
— Muszę siku.
Hazel wskazała jej głową
krzaki na wydmach. White zrobiła wielkie oczy.
— Żartujesz — prychnęła.
Amerigo wzruszyła
ramionami.
— To nie wakacyjny
kurort, dziewczyno. Czytałaś kiedyś ksiązki przygodowe? — spytała.
— Nie, bo i po co.
Czytam tylko „Moda & Styl”, wiesz, mają tam zawsze fajne konkursy… —
zaczęła trajkotać Alaska.
Hazel przerwała jej:
— Nie obchodzi mnie to.
Jak chcesz siku, to masz do wyboru krzaki, albo nic. Życzę powodzenia, adios.
Po pięciu minutach
namyślania się naburmuszona Alaska podreptała w stronę wydm, idąc jak na
ścięcie. Wróciła również nie w humorze.
— Mrówka mnie ugryzła! —
jęknęła.
— Cicho, bo obudzisz
chłopców. Gdzie cię ugryzła, pokaż…— westchnęła Hazel. Ujrzawszy zaczerwienione
policzki Alaski, wybuchła śmiechem. Obrażona White wróciła do jaskini, a
Amerigo jeszcze kilka minut zwijała się ze śmiechu na piasku.
Wracając do wyprawy
Finna, chłopak wyruszył w końcu do miasta, mimo strasznych upałów. Drav, Alaska
i Hazel postanowili w tym czasie wykąpać się w morzu i w ten sposób trochę
ochłodzić. Rozluźnili kołnierzyki szkolnych mundurków, zdjęli krawaty i w ubraniach
wskoczyli do chłodnej wody.
Może to dziwne, ale byli
bardzo szczęśliwi. Tak to jest: kiedy na świecie dzieje się źle, małe
przyjemności stają się powodem wielkiego szczęścia.
* * *
Vivien siedziała na tarasie swojego domu, ciesząc się
„małym urlopem”, który przyznał jej Joy. Kazał jej iść do domu, wziąć trochę
rzeczy, odpocząć. Wachlując się stertą kartek, popijała sok pomarańczowy i
zastanawiała się przy tym, jak to jest, że prąd jeszcze działa. Dziewczyna
próbując walczyć z upałami ubrała się w kolorowe bikini i wylegiwała się na
leżaku; było jej to bardzo potrzebne po dwóch dobach pracy w roli pielęgniarki.
Źle się działo w St.Cyrus School. Dzieciaki wciąż wypytywały o rodziców, były
przerażone, a Joy przecież nie umiał odpowiedzieć im na pytania, które
pojawiały się coraz gęściej na jego liście.
W dodatku to słońce!
Vivien słyszała o kilkunastu przypadkach omdleń w centrum miasteczka. O takich
sprawach informowali Joy’a na bieżąco jego koledzy. Wszystko przez to, że
niektórzy zbuntowali się przeciwko mieszkaniu w szkole i wrócili do swoich
domów; zdaniem Vivien niebezpiecznie było w takie upały przebywać samemu. Na
szczęście znalazło się kilka osób znających pierwszą pomoc, które na polecenie Joy’a
pomagały w takich sytuacjach przerażonym dzieciakom. Terence miał się o co
martwić; miał pod opieką około trzystu osób, które spożywały wodę i inne napoje
w niesamowitym tempie, a tych zaczynało powoli brakować.
— Co teraz będzie, co
teraz będzie? — rzekła cicho pod nosem Vivien.
Miała właśnie pociągnąć
łyk soku ze szklanki, gdy nagle jej głowę przeszył ostry ból.
— AAAAAAAAAA! —
krzyknęła, a szklanka z hukiem rozbiła się na ziemi. Dziewczynę ogarnął
paraliż. Nie mogła kiwnąć nawet palcem u nogi. Powoli przestawała widzieć.
Powoli opadała z sił. Powoli zapadała w dziwny, bardzo dziwny sen…
Biała sala. Sufit też biały. Wszystko białe, no i chirurgicznie czyste.
Coś miękkiego pod głową; chyba poduszka. Biała pościel. Vivien kręciło się w
głowie od tej bieli.
Wszystko
widziała słabo, jakby przez mgłę. Dostrzegła kilka postaci — niektóre w
kolorowych ubraniach, inne znowu w białych strojach. Czy oni powariowali z tym
białym!?
Ktoś
stanął bardzo blisko niej.
–
Vivien? Czy mnie słyszysz? Vivien…
I
NAGLE STRASZNY HUK.
Vivien
otworzyła oczy. Paraliż minął. Oddychała szybko, a czoło miała oblane potem.
Spokojnie, myślała sobie. Jestem tutaj, na swoim własnym tarasie.
„Tylko gdzie byłam przed
chwilą?” — przemknęło przez myśli Sharon.
Zerknąwszy na swoje palce, dziewczyna przypomniała sobie
o czymś. Szybkim krokiem ruszyła do kuchni, po kolejną dawkę insuliny tego
dnia.
* * *
Haley odetchnęła z ulgą.
Ostatnie dziecko na sali gimnastycznej usnęło i mogła w końcu iść do toalety. Była
zmęczona tym ciągłym czuwaniem, przytulaniem, wymyślaniem zabaw i zmienianiem
zasikanych ze stresu dziecięcych portek.
Cicho wymknęła się z
sali i wyszła na słabo oświetlony, szkolny korytarz. Był to niewielki korytarz,
bo i sama St.Cyrus School była niedużą placówką. Uczyło się tu tylko trzystu
uczniów, z których w „apokalipsie” brało udział jedynie stu. Niektórzy wrócili
do domów, ale spora część została. Leżeli na plecakach, bluzach i materacach,
pogrążeni w głębokim śnie. Haley zerknęła na zegarek; była jedenasta w nocy.
Chciała iść do toalety,
lecz nagle usłyszała dziwny dźwięk, jakby skrzypienie drzwi. Zastanawiała się,
kto mógł pojawić się w szkole o tej porze. Poza tym, tak skrzypiały tylko boczne
drzwi, do których klucz miał wyłącznie szkolny woźny. Haley przeszedł po
plecach dreszcz. Zamiast pójść po Joy’a, postanowiła sama sprawdzić, kim jest
włamywacz.
Powoli zeszła po
schodach na dół. Jeden stopień, drugi stopień, trzeci stopień, czwarty stopień…
W końcu dotarła na parter. Wystarczyło wychylić się zza ściany, by zidentyfikować
nocnego przybysza.
Haley zrobiła to. Ujrzała
znajomą, męską postać, która zamarła w bezruchu, wyczuwając jej obecność. Dziewczyna
przełknęła ślinę. Chłopak obrócił się w mgnieniu oka; w dłoni trzymał scyzoryk,
a jego niebieskie tęczówki świeciły mocno w mroku.
Ujrzawszy ją, zdumiał
się. A potem schował scyzoryk.
— Witaj, Haley — rzekł
spokojnie.
— Co tu robisz? —
syknęła przez zaciśnięte zęby.
Patrzył jej w oczy bez
oporów, choć przecież powinien się wstydzić, tak jak ona. Odwróciła wzrok, gdy
mówił:
— Muszę zobaczyć się z
Joy’em.
— Raczej nie ucieszy się
z twojego przybycia. Pytał mnie o ciebie, ale nic mu nie powiedziałam, tak jak
chciałeś.
— Zuch dziewczyna. A
teraz powiedz mi, gdzie jest mój brat — poprosił Finn.
Nie chciała mu pomagać,
bo wciąż miała do niego żal. W końcu jednak westchnęła i mruknęła pod nosem:
— Znajdziesz go w
gabinecie dyrektora.
Fin skinął głową i
ruszył w stronę schodów. Minął ją ot, tak, bez słowa. Zatrzymał się dopiero na
schodach, przekrzywił głowę na bok, spojrzał spokojnie na Hay i rzekł:
— Po prostu o tym zapomnij, Haley, bo inaczej złość totalnie
cię wypali.
To powiedziawszy,
odszedł. Łzy wściekłości, które popłynęły jej po policzkach, istotnie wypalały skórę
niczym kwas.
* * *
Joy naprawdę chciał już
iść spać. Niestety; usłyszał pukanie do drzwi tuż przed tym, gdy położył się na
kanapę.
— Proszę…— westchnął.
Dopiero po chwili
uświadomił sobie, że przecież zamknął drzwi na zasuwę. Podniósł się z miejsca i
podreptał do drzwi. Otworzywszy je, doznał szoku.
Stał przed nim Finn,
jego brat. Dziwnie blady, z jaśniejącymi niezwykłym światłem niebieskimi
oczami, odziedziczonymi po matce. Joy miał ochotę dać mu w pysk za to, że
zniknął bez słowa. Finn patrzył mu ze spokojem w oczy; niczego nigdy się nie
bał.
Nawet, gdy ojciec karał ich w dzieciństwie
laniem po gołych pośladkach, Finn nie protestował. Przyjmował karę z godnością,
nie tak jak Joy, który darł się wniebogłosy, uciekając przed ojcowskim pasem. Finn
mówił, że chce być dzielny jak Jonatan z książki Bracia Lwie Serce. Matka czytała im ją często przed snem.
Tak, Joy
najchętniej uderzyłby gnojka. Zamiast tego westchnął i przycisnął go sobie do
piersi. Znów było jak dawniej. Znów byli razem.
Bracia Lwie
Serce.
________________________________________________________________________________
Przepraszam za opóźnienie i zapraszam do czytania! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz