Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 15 listopada 2015

Zaległe rozdziały! (5,6)

Rozdział 5


                                   Hazel biegła. Alaska ledwo nadążała za nią w tych cholernych butach na obcasie. Zatrzymały się dopiero po równiuteńkiej godzinie biegu, gdy głosy wściekłego gangu goniących ich uczniów ucichły. Ledwo żyjąc, upadły na trawę w jakimś ciemnym zaułku i próbowały uspokoić oddech.
                                   — Zwariowałaś!? — warknęła Alaska do Amerigo, gdy już nieco ochłonęła.
                                   — O co ci chodzi? ZABILIBY NAS! — ryknęła Hazel.
                                   — Złamałaś mi tipsa!
                                   — Ty to faktycznie masz problemy!
                                   Piorunowały się wzrokiem. I znowu powtórzyła się scena ze szkoły: Alaska wystrzeliła lasery; a Hazel odparła je ogniem.
                                   — Przestań! — huknęła ruda.
                                   — Nie umiem! Nie potrafię tego zatrzymać! — przeraziła się Alaska.
                                   — Do licha, przestań po prostu na mnie patrzeć!
                                   White odwróciła wzrok. Niestety— jej spojrzenie padło na malutkiego kota o prążkowanym futerku, który akurat spacerował chodnikiem. W jednej chwili zwierzątko osunęło się bez życia na ziemię.
                                   Dziewczyny patrzyły na zwłoki kociaka ze strachem. Więc to prawda — były potworami. Stanowiły zagrożenie dla biednych, niewinnych uczniów St. Cyrus School. A tamta grupa chłopaków postąpiła słusznie, próbując je dorwać — bali się o własne życie.
                                   Hazel ukryła twarz w dłoniach.
                                   — Co teraz zrobimy? — spytała cicho Alaskę.
                                   Tamta wzruszyła ramionami.
                                   — Chcę do domu. Wezmę ciepłą kąpiel, zjem kolację i…
                                   — Oszalałaś!? Znajdą cię! W głowie ci tylko lenistwo, a przecież gra toczy się o nasze życie! — obruszyła się Amerigo.
                                   — Nie obchodzi mnie to — warknęła naburmuszona Alaska.
                                   Hazel zamrugała szybko.
                                   — Świetnie. Jak już postanowisz ratować swój szanowny tyłek, to mnie o tym poinformuj, może ci pomogę — rzuciła, po czym wstała i ruszyła w sobie tylko znanym kierunku.
                                   — Hej, gdzie idziesz!? — przestraszyła się nieco Alaska. GdyHazel nie odpowiadała, poderwała się na nogi i w butach na obcasach pognała za rudą. Ledwo dotrzymując jej tempa, wydyszała po chwili namysłu:
                                   — Zgoda, rudzielcu. Skoro nalegasz, pójdę z tobą, bo jeszcze ci się coś przytrafi…
                                   Hazel prychnęła głośno.
                                   — No, tak. Na pewno okazałabyś się pomocna, gdyby ktoś nas zaatakował. Albo zrobiłabyś z niego grzankę, albo staranowała obcasami.
                                   — Cóż, to też dobre rozwiązanie — mruknęła tamta, rozpaczliwie próbując dotrzymać kroku Hazel — A tak poza tym, gdzie nas prowadzisz?
                                   — Jest takie jedno miejsce na plaży, o którym wiem tylko ja. To mój sekret. Myślę, że tam będziemy bezpieczne, przynajmniej jakiś czas. Później pomyśli się o lepszej kryjówce.
                                   Gdy tylko dziewczyny stanęły na chłodnym piasku Cherry Beach, Alaska ściągnęła buty i klnąc pod nosem, podreptała za Hazel.


                                               *                      *                      *


                                   Draven obudził się zaledwie po godzinie snu. Ciężko mu było spać w tej durnej jaskini. Otworzywszy oczy, ujrzał Finna, siedzącego po turecku, bez koszulki, nad malutkim ogniskiem. Gdy Sevill podniósł się, chłopak zerknął na niego i spytał:
                                   — Lepiej się czujesz?
                                   — Tak myślę. Nieźle dałeś mi w kość, nie ma co… — zajęczał Drav.
                                   Finn uśmiechnął się pod nosem.
                                   — Tak, moje moce są dosyć…imponujące.
                                   — A wiesz, skąd je masz? Jak je odkryłeś? — dopytywał Sevill, poprawiwszy sobie okulary na nosie.
                                   Finn wzruszył ramionami i przysunął ręce do ogniska.
                                   — Byłem bardzo zły, i tyle.
                                   — No tak, ale jak to się stało, że użyłeś tego światła?
                                   — Przecież mówię: byłem bardzo zły.
                                   Draven westchnął. Finn był naprawdę małomówny i ciężko było coś od niego wyciągnąć.
                                   — Chodzi mi o to, czy w kogoś trafiłeś, skoro ukryłeś się przed ludźmi.
                                   Chłopak drgnął. Po chwili pokręcił głową.
                                   — Nie, nie w człowieka. Tylko w tablicę, w pustej klasie. A później uciekłem i zauważyłem, że też umiesz coś niezwykłego.
                                   — Rozumiem… — pokiwał głowa Drav.
                                   Nagle Finn zamarł. Przyłożył sobie palec do ust, nakazując tym samym Sevillowi być cicho. Draven nic nie usłyszał, tylko świst wiatru. To, co stało się w następnej sekundzie, było dla niego szokiem.
                                   Finn poderwał się z ziemi i wyjął z kieszeni pistolet. PRAWDZIWĄ SPLUWĘ, pomyślał Drav. Przy wejściu do jaskini pojawiły się dwie postaci, niewysokie, o dziewczęcych kształtach.
                                   — Łapy do góry. JUŻ! — warknął Finn.
                                   Postaci spojrzały po sobie. Jedna z nich kiwnęła głową i równocześnie zastosowały się do polecenia chłopaka. Drav przesunął się pod ścianę i zamarł, w przerażeniu obserwując całą sytuację.
                                   — Do światła — rozkazał przybyszom Finn.
                                   Dziewczyny posłuchały. Podeszły bliżej ogniska, z nieco przestraszonymi minami. Jedna z nich była bardzo piękna, czarnowłosa, a druga, ruda, wpatrywała się w Finna z wściekłością.
                                   — Kim jesteś i skąd znasz tą kryjówkę? — warknęła.
                                   — Mógłbym cię spytać o to samo. Bawiłem się tu jako dziecko— wyjaśnił chłopak.  
                                   Dziewczyna prychnęła.
Chłopak wpatrywał się w nią chwilę, po czym nagle rzekł:      
                                   — Jesteś ruda..
                                   Prychnęła, rozjuszona.
                                   — Spostrzegawczy z ciebie typ! — warknęła.
                                   Och, rozmowa z nią była rozkoszą.
                                   Ryża dziewczyna oparła ręce na biodrach i spytała:
                                   — O co chodzi w tej całej grze, gościu?
                                   — Finn.
                                   — Co: Finn?
                                   — Tak mam na imię.
                                   — Gratuluję — rzekła cierpko.
                                   — A ty?
                                   — Co: ja?
                                   — Ech, jak masz na imię, no… — mruknął Finn.
                                   — Hazel. Hazel Amerigo.
                                   — Aha.
                                   — Ciężko się z tobą rozmawia — przyznała Hazel.
                                   — To dlatego, że jesteś ruda.
                                   — A ty znowu z tym rudym! — wybuchła dziewczyna i skrzyżowała ręce na piersiach.
                                   Finn parsknął śmiechem. Draven zdumiał się; tak szczerego śmiechu z ust Finna jeszcze nie słyszał.
                                   — Czemu się tu ukrywacie? — spytała ruda.
                                   — Och, chciałabyś wszystko wiedzieć od razu. Jesteś strasznie niecierpliwa, Hazel Amerigo.
                                   — Rozgryzłeś mnie w minutę — prychnęła.
                                   — To nie było trudne. Temperament wiąże się z kolorem włosów.
                                   Wlepiła w niego oczy, a natychmiast wypłynęły z nich dwa strumienie ognia. Finn zareagował szybko. Jego tęczówki rozbłysły niesamowitym światłem, oślepiając Hazel, którą aż zemdliło. Poczuła się słaba i bezsilna, po chwili osunęła się na ziemię. Jej towarzyszka pisnęła ze strachu.
                                   Finn opuścił pistolet i zerknął na leżącą na ziemi, wściekłą Hazel.
                                   — Myślę — rzekł — że broń nie będzie nam już potrzebna. Teraz już wiecie, kim jesteśmy. Radziłbym wam zachować rozsądek, moje panie.


                                               *                      *                      *


                                   Joy siedział w gabinecie dyrektora, gapiąc się w ścianę. Mijał dopiero pierwszy dzień apokalipsy, a chłopak już miał dosyć. Dosyć ryczących smarkaczy, wściekłej młodzieży, koczującej w szkole i przede wszystkim, dosyć odpowiedzialności.
                                   Tak, czuł się odpowiedzialny. Przyjął na swoje osiemnastoletnie barki ciężar zbyt wielki, jak dla tak młodego chłopaka. Nikt nie mówił o tym na głos, ale i Vivien,
i Haley zaczęły traktować Joy’a jak nieformalnego przywódcę. W związku z tym Joy musiał zrobić wszystko, by wyjaśnić zaistniałą sytuację. Problem w tym, że on nigdy nie był mistrzem dedukcji.
                                   Był nim Finn. Joy miał świadomość, że gdziekolwiek jest jego brat, zapewne ma już jakąś hipotezę, wyjaśniającą zniknięcie tylu ludzi z miasta. Joy nie martwił się o Finna, bo ten chłopak zawsze miał łeb na karku. Oczko w głowie rodziców. Geniusz. Tylko że nikt nigdy nie mógł do niego dotrzeć, zrozumieć jego słów i myśli. Nawet Haley.
                                   Joy zabębnił palcami w blat biurka. Chcąc rozprostować nogi, wstał i podszedł do okna. Na niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Kolejny wybryk apokalipsy, pomyślał chłopak.
                                   Jego spojrzenie padło nagle niechcący na termometr przytwierdzony do framugi okna. Joy musiał się uszczypnąć, by upewnić się, że nie śni.
                                   — Czterdzieści stopni. Jezu Chryste… — jęknął.
                                   To było niemożliwe. Był maj, przez cały miesiąc padał deszcz.
W Cherrytown chyba jeszcze nigdy nie odnotowano tak wysokiej temperatury, a na pewno nie w nocy!
                                   Joy pomyślał chwilę, po czym podniósł słuchawkę telefonu, wybrał numer i odczekał chwilę.
                                   W słuchawce odezwał się zaspany, męski głos:
                                   — Halo?
                                   — Obudziłem cię, Fede? Wybacz, ale to sytuacja awaryjna.
                                   — Nie ma sprawy, Joy. O co chodzi?
                                   Joy podszedł do okna i jeszcze raz zerknął na termometr. Po chwili rzekł:
                                   — Jest źle. Masz w domu termometr? Jeśli tak, to odczytaj temperaturę.
                                   W słuchawce coś zaszeleściło, Joy usłyszał kroki, ciężkie westchnienie Federico, a na końcu głośne przekleństwo.
                                   — Psiakrew…Czterdzieści stopni!? — wykrztusił chłopak.
                                   — Tak jakby.
                                   — Huhu, będzie zabawa… — zachichotał Fede.
                                   — Ty się nie śmiej, człowieku. Nie wiadomo, co będzie jutro. Rano zbierz ekipę i przynieście tu dużo wody. Jeżeli zastaną nas upały, będzie nam bardzo potrzebna.
                                   — Joy, nie możesz trzymać tych ludzi w szkole całą wieczność — zauważył Fede.
                                   — Nie trzymam ich. Sami tu siedzą, bo się boją niewiadomego. Wolą być razem. Jutro powiem starszym, żeby się rozeszli i siedzieli w domach. Tam mają ubrania i żarcie. Ale dzieciakami trzeba będzie się zająć…
                                   — Nie pękaj. Dobra, dam jutro znać chłopakom. Jak oni się nazywali? Andy, Michael i Lawrence, tak?
                                   — Dokładnie. Wsadziłem ci kartkę z ich imionami i adresami do kieszeni bluzy. Wiedziałem, że zapomnisz.
                                   — Jakiś ty troskliwy! — wybuchł śmiechem Fede.
                                   Joy mimowolnie uśmiechnął się. Po chwili spytał:
                                   — A tak w ogóle, to wszystko u ciebie w porządku?
                                   — Teraz tak. Dwie godziny temu przemknął tędy jakiś gang
rozwścieczonych ludzi. Gonili dwie osoby. Wyjaśnisz mi, o co chodzi? Wolałem się nie
mieszać.
                                   Joy westchnął. Vivien mówiła, że Federico można ufać, ale czy na
pewno? W zasadzie jako pierwszy zgłosił się na ochotnika do pomocy i razem z kumplami
Joy’a przeczesał całe miasto. Chyba zasługiwał na to, by dowiedzieć się o wszystkim, ale…
Cicho rzekł do słuchawki:
                                   — To tylko jakieś głupie, młodzieżowe kłótnie. Nic wielkiego, Fede.
Nic wielkiego.
                                   Dopiero gdy odłożył słuchawkę, dotarło do niego, że to nienormalne, iż
telefony działają. Nie było Internetu, nie było telewizji, a telefon działał.
                                   Ponownie podniósł słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Tym razem
usłyszał jedynie pisk, informujący o braku sygnału.
                                   Westchnąwszy, Joy uderzył głową o blat biurka.

                                               *                      *                      *


                                   Finn i Hazel patrzyli na siebie ponuro. Cała czwórka skupiła się wokół
malutkiego ogniska i od paru minut milczała, nie wiedząc, od czego zacząć rozmowę.
                                   Z całego towarzystwa chyba najlepiej w grocie czuła się Alaska.
Widać było, że Finn wpadł jej w oko, bo nieustannie trzepotała rzęsami, gapiąc się na niego.
Draven, którego chyba nieco to irytowało, chcąc przerwać milczenie, w końcu spytał:
                                   — Wygnali was?
                                   Hazel przytaknęła.
                                   — W zasadzie, same wybrałyśmy ucieczkę. Oni…byli straszni. Grozili,
że nas skrzywdzą.
                                   — Nie dziwię im się — mruknął Finn.
                                   — Słucham? — ruda uniosła brwi.      
                                   — Mają rację. Jesteśmy potworami. Ty byś się nie bała na ich miejscu?
                                   Zacisnęła usta, lecz nic nie powiedziała. Odezwał się natomiast Drav:
                                   — To naturalne, że chcieli się was pozbyć, ale na pewno nie zrobiliby
wam krzywdy.
                                   — Nie widziałeś ich min. Byli zdesperowani, wykrzykiwali różne
rzeczy, niektórzy powyjmowali z kieszeni…scyzoryki… — wykrztusiła Hazel.
                                   — Ludzie w strachu robią różne głupoty — kiwnął głową Finn,
wpatrując się w płomienie ognia.
                                   — Wiesz, nie przekonuje mnie to. Jeżeli dzieci są gotowe zabijać inne
dzieci, to z tym światem dzieje się naprawdę źle.
                                   — Tak właśnie jest. Dlatego musimy potraktować sprawę poważnie.
                                   Hazel zmarszczyła nos. Nie wiedziała, dlaczego, ale z jakiegoś powodu
ufała temu chłopakowi. Dziwiło ją tylko jego opanowanie. Podczas gdy ona sama aż wrzała z
emocji i podekscytowania nową sytuacją, on siedział przy tym ognisku z pokerową miną,
jakby nic się nie działo.
                                   — Muszę wybrać się do szkoły. O mnie jeszcze nie wiedzą — ciągnął
Finn — Nie wiedzą, że jestem taki jak wy. Porozumiem się z nimi. Na pewno nas nie zdradzą,
gwarantuję wam to. Wy jak na razie musicie pozostać tutaj.
                                   — A jeśli…
                                   — Nie ma: jeśli. Zostajecie tutaj, cokolwiek by się nie działo.
                                   — Mogą nas zaatakować. Odkryć jaskinię — zauważył Drav.
                                   — Wtedy będziemy się bronić — rzekła stanowczo Hazel.
                                   Oczy Finna błysnęły w mroku.
                                   — Chcesz z nimi walczyć? Przecież wiesz, że zginą.
                                   Wzruszyła ramionami.
                                   — Trudno. Nie poświęcę się, też chcę żyć.
                                   Chłopaka to nie przekonało, ale dla świętego spokoju kiwnął głową.
                                   — Możemy w końcu iść spać? Jest druga w nocy… — rzekła
znudzonym głosem Alaska.
                                   — Och, zapomniałam o księżniczce. Widzicie, panienka White musi się
wyspać, bo brak snu szkodzi cerze — wyjaśniła zrgyźliwie Hazel.
                                   — Zamknij się — warknęła Alaska, mrużąc oczy.
                                   — Spokój. Możecie się przespać, ja wezmę pierwszą wartę. Ty, ruda
dziewczyno, możesz obstawić drugą, jeśli chcesz — zaproponował Finn.
                                   — Hazel. Jestem Hazel— rzekła z naciskiem Amerigo.
                                   — Wiem — uśmiechnął się do niej.
                                   W odpowiedzi rzuciła mu spojrzenie mordercy, po czym udała się w
głąb jaskini. Ulokowawszy się pod ścianą, oparła się o nią plecami i zamknęła oczy. Była
bardzo zmęczona. Gdzieś niedaleko Draven Sevill już mocno chrapał przez sen. Ten to miał
dobrze, usnął zaraz po tym, jak opadły mu powieki. Hazel też by tak chciała, ale w tamtej
chwili nie było jej to dane.
                                   W głowie wciąż miała to samo. Ogień. Dużo ognia. I dym, czarny dym.
                                   Przecież to tylko chore wymysły, wmawiała sobie. Nie było żadnego
pożaru.
                                   A przynajmniej tak się Hazel wydawało.


Rozdział 6

                                                          
                                    J.C. miała ochotę krzyczeć z wściekłości. Mrucząc pod nosem przekleństwa pod adresem tamtego cholernego typka, wyjęła z chłodziarki lód, owinęła go w szmatkę i przystawiła do czoła Izzie, na którym widniał ogromny guz wielkości kurzego jaja.
                        J.C. była jedną z osób, które odmówiły koczowania w szkole i rozeszły się do swych domów już pierwszego dnia apokalipsy. Jeśli faktycznie nadszedł koniec świata, dziewczyna wolała spokojnie przeżywać go w domu, razem z młodszymi siostrami. Żałowała jednak, że pozwoliła im samym wyjść na plac zabaw; po mieście wałęsały się gangi chłopaków, którym wreszcie nie groziła ani policja, ani inni dorośli.
                        — Jak dorwę drania, to mu nogi z… — zaczęła J.C., gdy wtem druga z jej młodszych sióstr bliźniaczek, Pixie, pisnęła cicho.
                        — J.C.! Nie przeklinaj. Dobrze wiesz, że mama tego nie lubi — zrugała ją.
                        J.C. uśmiechnęła się do niej złośliwie.
                        — Widzisz tu gdzieś mamę, kruszynko? Jeśli nie, to z łaski swojej zamknij otwór gębowy i daj mi wyładować złość słownie, bo inaczej wyładuję ją na twoim tyłku.
                        Pixie krzyknęła, udając, że się boi i zaczęła skakać po meblach. Izzie tymczasem dalej chlipała i buczała, co doprowadzało J.C. do szału.
                        — Po co w ogóle tam poszłyście? Mówiłam wam, że z placu zabaw macie iść prosto do domu — warknęła.
                        — Tak, ale…ale… — zaszlochała Izzie.
                        — Co: ale? Przestań beczeć i wytrzyj smarki, to pogadamy.
                        Izzie wydmuchała nos w chusteczkę, po czym chlipnęła:
                        — Pixie chciała sobie coś wziąć ze sklepu. Powiedziała, że skoro nie ma dorosłych i nikt nie pilnuje, to można coś podwędzić. Gdy szłyśmy skwerkiem, tamten chłopak — miał chyba na imię Troy — zaczepił nas, a kiedy Pixie coś mu odpysknęła, mnie się oberwało za nas obie.
                        — Więc to wina Pixie, powiadasz… — w oczach J.C. pojawił się szaleńczy błysk. Podała szmatkę z lodem siostrze i rzekła: — Trzymaj to przy swojej czaszce, ja zaraz wrócę.
                        Pixie zdążyła już zwiać do swojego pokoju. Jak dla J.C., mogła zwiewać nawet na Księżyc, a i tam by dorwała smarkulę. Z impetem wpadła na terytorium bliźniaczek i wrzasnęła:           

                        — Chodź tu, gadzino, bo łeb ci urwę!
                        Pixie właśnie próbowała ukryć się w szafie, więc J.C. wyciągnęła ją stamtąd za ucho. Postawiwszy przed sobą zuchwałą dziewczynkę, złapała ją za ramiona, zrobiła groźną minę i syknęła:
                        — Czy mamusia uczy cię kraść?
                        — Nie — pokręciła energicznie głową Pixie.
                        — A tatuś?
                        — Absolutnie.
                        — A ja?
                        — Skądże!
                        — To czemu kradniesz, smarkulo!?
                        Pixie nie wytrzymała psychicznie. Wybuchła płaczem i położyła się na ziemi jak małe dziecko, mimo że miała już dziesięć lat i urodziła się w dodatku trzy minuty przed Izzie. Podczas gdy J.C., która w gruncie rzeczy kochała siostrzyczki, stała nad nią jak triumfujący tyran, Pixie pisnęła:
                        — Ja już nie będę, obiecuję!
                        — A pyskować chuliganom też nie będziesz?
                        — Nie!
                        — A słuchać, kiedy wydaję ci polecenia zamierzasz?
                        — Tak! — zaszlochała dziewczynka.
                        J.C. uśmiechnęła się łagodnie.
                        — No, to znów jesteśmy przyjaciółkami. A teraz jazda na dół, oglądać bajki. Starsza siostra będzie odpoczywać.
                        Pixie poderwała się z ziemi, podbiegła do J.C., chwyciła w ręce skraj jej bluzki i ucałowała go. Uczyniwszy to, pobiegła na dół do Izzie i już po chwili uszu J.C. dobiegł głos sympatycznego misia Zdzisia z ulubionej bajki bliźniaczek. Dziewczyna zeszła na parter, a zastawszy tam zapatrzone w ekran telewizora bliźniaczki, wyjęła sobie z chłodziarki lody  i bezczelnie zaczęła wyjadać je łyżką prosto z pudełka. Wpatrywała się przy tym w wiszące już wysoko na niebie słońce. Przez głowę przeszła jej nagle myśl, że jeśli tego dnia będzie tak gorąco, jak poprzedniego, ktoś na pewno na tym ucierpi. Zerknęła na termometr; nieubłaganie wskazywał ponad czterdzieści kresek.
                        Wyrwawszy się z zamyślenia, J.C. machnęła ręką. Życie jest zbyt krótkie, by zamartwiać się meteorytami, piekielnym żarem i tym, że w wielkim, pustym mieście uczniowie St.Cyrus School są zdani wyłącznie na siebie. J.C. miała większe problemy na głowie. J.C. musiała dorwać Troy’a i pokazać mu, jak kończą ci, którzy podnoszą rękę na jej młodsze siostry.

                        *                                 *                                  *


                        Joy był nie w humorze. Słońce od rana grzało jak szalone, upał stawał się nie do zniesienia. Chłopak i reszta szkoły porzuciła mundurki St. Cyrus School na korzyść letnich topów i krótkich spodenek, przyniesionych chyłkiem z domu lub strojów gimnastycznych,  powyjmowanych ze szkolnych szafek. Szare spódniczki, długie spodnie i bluzki z kołnierzykami rzucono niedbale w kąt, a do niebios popłynęły zbiorowe modlitwy o temperaturę niższą niż trzydzieści stopni Celsjusza.
                        Wracając do Joy’a, nie czuł się najlepiej. Humor pogarszało mu pięciu chłopaków, stojących przed jego dyrektorskim biurkiem.
                        Byli w różnym wieku. Najstarszy wyglądał na szesnaście lat, najmłodszy zaś na dziesięć. Wszyscy bez koszulek, w samych spodenkach, żuli gumy, głośno przy tym mlaskając. Nie okazywali strachu; wręcz przeciwnie, miny mieli zacięte.
                        — Nie wiem, jak mam nazwać to, co zrobiliście — warknął Joy. Zerknął szybko na Federico, siedzącego w kącie gabinetu, licząc na jakieś wsparcie, ale chłopak wzruszył tylko ramionami, popijając pepsi ze szkolnego automatu. Od wczoraj zastanawiali się, jak to jest, że prąd jeszcze nie wysiadł, skoro dorosłych nie ma i doszli do wniosku, że elektrownie mają pewnie jakiś automatyczny system. Teraz jednak problemem Joy’a nie był prąd, a sprawa pobicia pewnej małej dziewczynki.
                        — Widziały was dwie starsze dziewczyny. Bały się zainterweniować, ale od razu zawiadomiły mnie. Co macie mi do powiedzenia!? — warknął Joy.
                        Wzruszyli ramionami. Jeden z nich, najstarszy, rzekł:
                        — Za wysoko się cenisz, Terence. Uważasz siebie za szeryfa, czy co? Nie będziesz nam mówić, co mamy robić. Od tego są dorośli.
                        — A ja, gnojku, jestem już dorosły. I postanowiłem wziąć odpowiedzialność za wszystkich uczniów — warknął Joy.
                        — Trzeba było w takim razie lepiej pilnować tej gówniary. Niepotrzebnie pyskowała! — obruszył się jeden z chuliganów.
                        — Pewno ją przestraszyliście! — huknął pięścią w biurko Joy.
                        — Czego od nas chcesz? Co, wsadzisz nas za kraty!? — gruchnął śmiechem herszt bandy.
                        Joy’a poniosło. Poderwał się z krzesła, a tamci przerażeni cofnęli się do tyłu. Joy miał krzepę i mógł nieźle dokopać im, jeśli tylko by zechciał. Na szczęście Fede zareagował szybko i zastąpiwszy mu drogę, stanowczo rzekł:
                        — Uspokój się. Usiądź.
                        Joy normalnie zignorowałby jego nakaz, ale tym razem posłuchał. Było w oczach Fede coś takiego, co przeszkadzało mu się opierać. Posłusznie usiadł na krześle.
                        Federico obrócił się ku grupie bandytów i warknął:
                        — Nie chcę więcej słyszeć o jakichkolwiek burdach w tym mieście. Przekażcie to wszystkim swoim koleżkom, którzy mają zamiar sprawiać problemy. Zrozumiano!?
                        Patrzyli na niego jak zahipnotyzowani. Wszyscy razem zaczęli kiwać energicznie głowami. Fede uśmiechnął się i rzekł wesoło:
                        — A teraz spadajcie, bo inaczej powyrywamy wam razem z Joy’em nogi z tyłków.
                        Wypadli z gabinetu jak rażeni gromem. Joy wbił przygnębione, ale i pełne podziwu spojrzenie w Federico. Tamten tylko machnął ręką, wrócił na miejsce i upiwszy trochę pepsi, rzekł:
                        — Wiesz co, Joy? Mam ochotę na obiad. Taki prawdziwy, z pulpetami i puree. Nigdy nie chciałem jeść puree, gdy mama je robiła…
                        Chłopak westchnął, a to jedno westchnienie stało się wyrazem cierpienia, jakiego doświadczali wszyscy uczniowie St.Cyrus School — sami w wielkim mieście, zdani wyłącznie na siebie.


*                      *                      *


                        — Masz, weź jeszcze to —Hazel wyjęła z kieszeni scyzoryk i podała Finnowi.
                        Od czterdziestu minut Drav, Hazle i Alaska ( chociaż ta ostatnia najmniej się angażowała) pomagali Finnowi przygotować się na wyprawę do miasta i ewentualne trudności z nią związane. Nikt nie chciał, by chłopak powrócił do jaskini w kawałkach, bo wszyscy czuli się przy nim bezpiecznie, choć nikt otwarcie o tym nie mówił. W tamtej chwili Finn uśmiechnął się krzywo, po czym rzekł:
                        — Dzięki, ale nie jadę na Syberię. Poradzę sobie, nikt nie będzie mnie gonił.
                        — No nie wiem, nie wiem — panikował Draven.
                        Finn westchnął. Zerknął na plecak brata, podwędzony z domu, teraz wypchany przeróżnymi przedmiotami — od latarki, po wspomniany scyzoryk. Otarłszy sobie czoło z potu, zerknął w słońce i rzekł:
                        — Lepiej siedźcie dziś w jaskini, bo jeszcze dostaniecie udaru. Wody mamy mało, ale postaram się coś przynieść. Gdybym nie wrócił przed północą, będzie to znak, że nie żyję.
                        — Ha, ha, aleś ty zabawny — prychnęła Hazel.
                        Finn po chwili namysłu ściągnął koszulę z kołnierzykiem, bo czekała go długa wędrówka, a nie miał zamiaru się ugotować. Alaska zerknąwszy na jego nagi tors, swoją drogą pięknie umięśniony, zamruczała cicho. Hazel udała, że rzyga, co bardzo rozbawiło Dravena. Amerigo miała dosyć Alaski; nie dość, że księżna pani w niczym nie pomagała, to jeszcze trzeba ją było obsługiwać. Hazel wciąż pamiętała sytuację, która miała miejsce w nocy. Gdy ruda stała na warcie, nieprzytomna Alaska wyszła z jaskini i rzekła stanowczo:
                        — Muszę siku.
                        Hazel wskazała jej głową krzaki na wydmach. White zrobiła wielkie oczy.
                        — Żartujesz — prychnęła.
                        Amerigo wzruszyła ramionami.
                        — To nie wakacyjny kurort, dziewczyno. Czytałaś kiedyś ksiązki przygodowe? — spytała.
                        — Nie, bo i po co. Czytam tylko „Moda & Styl”, wiesz, mają tam zawsze fajne konkursy… — zaczęła trajkotać Alaska.
                        Hazel przerwała jej:
                        — Nie obchodzi mnie to. Jak chcesz siku, to masz do wyboru krzaki, albo nic. Życzę powodzenia, adios.
                        Po pięciu minutach namyślania się naburmuszona Alaska podreptała w stronę wydm, idąc jak na ścięcie. Wróciła również nie w humorze.
                        — Mrówka mnie ugryzła! — jęknęła.
                        — Cicho, bo obudzisz chłopców. Gdzie cię ugryzła, pokaż…— westchnęła Hazel. Ujrzawszy zaczerwienione policzki Alaski, wybuchła śmiechem. Obrażona White wróciła do jaskini, a Amerigo jeszcze kilka minut zwijała się ze śmiechu na piasku.
                        Wracając do wyprawy Finna, chłopak wyruszył w końcu do miasta, mimo strasznych upałów. Drav, Alaska i Hazel postanowili w tym czasie wykąpać się w morzu i w ten sposób trochę ochłodzić. Rozluźnili kołnierzyki szkolnych mundurków, zdjęli krawaty i w ubraniach wskoczyli do chłodnej wody.
                        Może to dziwne, ale byli bardzo szczęśliwi. Tak to jest: kiedy na świecie dzieje się źle, małe przyjemności stają się powodem wielkiego szczęścia.


*                      *                      *

           
                                    Vivien siedziała na tarasie swojego domu, ciesząc się „małym urlopem”, który przyznał jej Joy. Kazał jej iść do domu, wziąć trochę rzeczy, odpocząć. Wachlując się stertą kartek, popijała sok pomarańczowy i zastanawiała się przy tym, jak to jest, że prąd jeszcze działa. Dziewczyna próbując walczyć z upałami ubrała się w kolorowe bikini i wylegiwała się na leżaku; było jej to bardzo potrzebne po dwóch dobach pracy w roli pielęgniarki. Źle się działo w St.Cyrus School. Dzieciaki wciąż wypytywały o rodziców, były przerażone, a Joy przecież nie umiał odpowiedzieć im na pytania, które pojawiały się coraz gęściej na jego liście.
                        W dodatku to słońce! Vivien słyszała o kilkunastu przypadkach omdleń w centrum miasteczka. O takich sprawach informowali Joy’a na bieżąco jego koledzy. Wszystko przez to, że niektórzy zbuntowali się przeciwko mieszkaniu w szkole i wrócili do swoich domów; zdaniem Vivien niebezpiecznie było w takie upały przebywać samemu. Na szczęście znalazło się kilka osób znających pierwszą pomoc, które na polecenie Joy’a pomagały w takich sytuacjach przerażonym dzieciakom. Terence miał się o co martwić; miał pod opieką około trzystu osób, które spożywały wodę i inne napoje w niesamowitym tempie, a tych zaczynało powoli brakować.
                        — Co teraz będzie, co teraz będzie? — rzekła cicho pod nosem Vivien.
                        Miała właśnie pociągnąć łyk soku ze szklanki, gdy nagle jej głowę przeszył ostry ból.
                        — AAAAAAAAAA! — krzyknęła, a szklanka z hukiem rozbiła się na ziemi. Dziewczynę ogarnął paraliż. Nie mogła kiwnąć nawet palcem u nogi. Powoli przestawała widzieć. Powoli opadała z sił. Powoli zapadała w dziwny, bardzo dziwny sen…
                       
                        Biała sala. Sufit też biały. Wszystko białe, no i chirurgicznie czyste. Coś miękkiego pod głową; chyba poduszka. Biała pościel. Vivien kręciło się w głowie od tej bieli.
                        Wszystko widziała słabo, jakby przez mgłę. Dostrzegła kilka postaci — niektóre w kolorowych ubraniach, inne znowu w białych strojach. Czy oni powariowali z tym białym!?
                        Ktoś stanął bardzo blisko niej.
                        – Vivien? Czy mnie słyszysz? Vivien…
                        I NAGLE STRASZNY HUK.
                        Vivien otworzyła oczy. Paraliż minął. Oddychała szybko, a czoło miała oblane potem. Spokojnie, myślała sobie. Jestem tutaj, na swoim własnym tarasie.
                        „Tylko gdzie byłam przed chwilą?” — przemknęło przez myśli Sharon.
                        Zerknąwszy  na swoje palce, dziewczyna przypomniała sobie o czymś. Szybkim krokiem ruszyła do kuchni, po kolejną dawkę insuliny tego dnia.


*                                  *                                 *

           
                        Haley odetchnęła z ulgą. Ostatnie dziecko na sali gimnastycznej usnęło i mogła w końcu iść do toalety. Była zmęczona tym ciągłym czuwaniem, przytulaniem, wymyślaniem zabaw i zmienianiem zasikanych ze stresu dziecięcych portek.
                        Cicho wymknęła się z sali i wyszła na słabo oświetlony, szkolny korytarz. Był to niewielki korytarz, bo i sama St.Cyrus School była niedużą placówką. Uczyło się tu tylko trzystu uczniów, z których w „apokalipsie” brało udział jedynie stu. Niektórzy wrócili do domów, ale spora część została. Leżeli na plecakach, bluzach i materacach, pogrążeni w głębokim śnie. Haley zerknęła na zegarek; była jedenasta w nocy.
                        Chciała iść do toalety, lecz nagle usłyszała dziwny dźwięk, jakby skrzypienie drzwi. Zastanawiała się, kto mógł pojawić się w szkole o tej porze. Poza tym, tak skrzypiały tylko boczne drzwi, do których klucz miał wyłącznie szkolny woźny. Haley przeszedł po plecach dreszcz. Zamiast pójść po Joy’a, postanowiła sama sprawdzić, kim jest włamywacz.
                        Powoli zeszła po schodach na dół. Jeden stopień, drugi stopień, trzeci stopień, czwarty stopień… W końcu dotarła na parter. Wystarczyło wychylić się zza ściany, by zidentyfikować nocnego przybysza.
                        Haley zrobiła to. Ujrzała znajomą, męską postać, która zamarła w bezruchu, wyczuwając jej obecność. Dziewczyna przełknęła ślinę. Chłopak obrócił się w mgnieniu oka; w dłoni trzymał scyzoryk, a jego niebieskie tęczówki świeciły mocno w mroku.
                        Ujrzawszy ją, zdumiał się. A potem schował scyzoryk.
                        — Witaj, Haley — rzekł spokojnie.
                        — Co tu robisz? — syknęła przez zaciśnięte zęby.
                        Patrzył jej w oczy bez oporów, choć przecież powinien się wstydzić, tak jak ona. Odwróciła wzrok, gdy mówił:
                        — Muszę zobaczyć się z Joy’em.
                        — Raczej nie ucieszy się z twojego przybycia. Pytał mnie o ciebie, ale nic mu nie powiedziałam, tak jak chciałeś.
                        — Zuch dziewczyna. A teraz powiedz mi, gdzie jest mój brat — poprosił Finn.
                        Nie chciała mu pomagać, bo wciąż miała do niego żal. W końcu jednak westchnęła i mruknęła pod nosem:
                        — Znajdziesz go w gabinecie dyrektora.
                        Fin skinął głową i ruszył w stronę schodów. Minął ją ot, tak, bez słowa. Zatrzymał się dopiero na schodach, przekrzywił głowę na bok, spojrzał spokojnie na Hay i rzekł:
                        — Po prostu o tym zapomnij, Haley, bo inaczej złość totalnie cię wypali.
                        To powiedziawszy, odszedł. Łzy wściekłości, które popłynęły jej po policzkach, istotnie wypalały skórę niczym kwas.

                                   

*                      *                      *
                       
                        Joy naprawdę chciał już iść spać. Niestety; usłyszał pukanie do drzwi tuż przed tym, gdy położył się na kanapę.
                        — Proszę…— westchnął.
                        Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przecież zamknął drzwi na zasuwę. Podniósł się z miejsca i podreptał do drzwi. Otworzywszy je, doznał szoku.
                        Stał przed nim Finn, jego brat. Dziwnie blady, z jaśniejącymi niezwykłym światłem niebieskimi oczami, odziedziczonymi po matce. Joy miał ochotę dać mu w pysk za to, że zniknął bez słowa. Finn patrzył mu ze spokojem w oczy; niczego nigdy się nie bał.
                         Nawet, gdy ojciec karał ich w dzieciństwie laniem po gołych pośladkach, Finn nie protestował. Przyjmował karę z godnością, nie tak jak Joy, który darł się wniebogłosy, uciekając przed ojcowskim pasem. Finn mówił, że chce być dzielny jak Jonatan z książki Bracia Lwie Serce. Matka czytała im ją często przed snem.
                                    Tak, Joy najchętniej uderzyłby gnojka. Zamiast tego westchnął i przycisnął go sobie do piersi. Znów było jak dawniej. Znów byli razem.

                                    Bracia Lwie Serce.

________________________________________________________________________________

Przepraszam za opóźnienie i zapraszam do czytania! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz