Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 18 października 2015

Rozdział 3

Rozdział 3


                        Hazel ocknęła się w jakimś pomieszczeniu o białych ścianach. Chwilę zajęło jej, nim doszła do wniosku, że leży w gabinecie pielęgniarki. Chciała się podnieść, lecz bolała ją każda tkanka, każdy mięsień. Aż syknęła z bólu.
                        — Radziłabym ci nie wstawać — rzekła jakaś dziewczyna, krzątająca się przy szafce z lekami.
                        Hazel zakasłała. Wlepiwszy spojrzenie w tamtą laskę, spytała zachrypniętym głosem:
                        — Kim jesteś?
                        Dziewczyna spokojnie wyjęła jakieś tabletki zza oszklonej szafeczki i podała je Hazel wraz z kubkiem wody, mówiąc:
                        — Popij je. To środki przeciwbólowe, pomogą ci. A na imię mam Vivien.
                        — Vivien — powtórzyła ruda.
                        — A ty jesteś Hazel. Hazel Amerigo.
                        — Skąd wiesz!? — szesnastolatka trochę się zdenerwowała.
                        Sympatyczna brunetka z grzywką, wyglądająca na czternaście lat, uśmiechnęła się i rzekła:
                        — Miałaś legitymację szkolną w kieszeni spodni. Wybacz, że zerknęłam, ale potrzebowałam twojego nazwiska, by odnaleźć cię na liście uczniów i sprawdzić, czy aby nie masz uczulenia na jakieś leki.
                        — Co się tu, u diabła, dzieje? Czemu bawisz się w pielęgniarkę? Gdzie jest prawdziwa doktorka? — dopytywała Hazel.
                        Vivien nieco zmarkotniała. Amerigo miała wrażenie, że dziewczynka patrzy na nią z lekkim strachem w szmaragdowych oczach. Usiadła na leżance obok Hazel i rzekła spokojnie:
                        — Jak na razie wiemy tylko tyle, że wszyscy prócz uczniów naszej szkoły zniknęli z miasta, prawdopodobnie nastąpiła apokalipsa, a przed szkołą leży wielki meteoryt. Chcesz zerknąć?
                        Vivien podskoczyła do okna i uniosła roletę. Hazel ujrzał ogromny, kosmiczny głaz na placu przed budynkiem. Nie wierzyła własnym oczom.
                        — Wiesz, Hazel, najgorsze jest to, że nikt nie wie, co się stało.
                        — Czasem lepiej nie wiedzieć — mruknęła Amerigo. Nagle ogarnęła ją senność; przyłożywszy głowę do poduszki, usnęła.

                       
*                      *                      *


                        Gdy Hazel Amerigo usnęła, Vivien zdjęła kitel pielęgniarki, odwiesiła go na wieszak i wyjęła ze swojego plecaka bułkę z szynką. Od godziny pomagała Haley przy nieprzytomnym nadal chłopaku, rudej dziewczynie, którą znalazły bez świadomości na korytarzu, a także przy pocieszaniu tabunu rozhisteryzowanych, przerażonych maluchów z młodszych klas, zadających wciąż pytania, na które ani Haley, ani Vivien nie znały odpowiedzi. Nie było nikogo, kto chciałby się podjąć jakiegokolwiek śledztwa. Haley i Vivien z trudem przekonały kilku starszych chłopców, w tym Federico, by sprawdzili, jakma się sytuacja w mieście.
                        Teraz, po godzinie martwienia się, robienia opatrunków i przytulania zasmarkanych bachorów Sharon zgłodniała. Zdążyła jednak ugryźć ledwie kęs kanapki, gdy ktoś zapukał do drzwi gabinetu pielęgniarki.
                        — Wejść! — rzuciła Vivien.
                        W środku pojawiła się Hay ( tak właśnie nazywano zdrobniale Haley Nott), z tajemniczą miną. Ruchem ręki poprosiła Sharon, by poszła za nią.
                        — Chodź, Vivien. Chłopcy wrócili. Wygląda na to, że mamy już pewien obraz sytuacji. Joy, starszy brat mojego najlepszego przyjaciela, który de facto zniknął bez śladu, czeka na nas z wyjaśnieniami.
                        Nie liczyła się już żadna kanapka. Vivien zeskoczyła ze stołka, rzuciła bułkę na blat biurka i zerknąwszy na Hazel, ruszyła za Hay, ignorując burczenie w brzuchu.

*                      *                      *
           
                       
                        Na korytarzu pełno było znudzonych, lekko przestraszonych uczniów. Jedli i pili, rozmawiali o czymś, gestykulując żywo, usypiali oparci o ścianę lub pocieszali młodsze rodzeństwo. Sharon i Nott przeszły koło nich jak burza i szybko znalazły się pod gabinetem dyrektora.
                        — Joy wysoko się ceni — wyszczerzyła zęby do Vivien Hay, widząc jej zaskoczoną minę.
                        — Ale żeby tak od razu siedziba dyra… — pokręciła Sharon głową, nie rozumiejąc zachowania chłopaka.
                        Weszły do środka. Joy siedział za biurkiem, wpatrzony w ścianę, z nietęgą miną. Vivien przeczuła, że coś jest nie tak.
                        — Usiądźcie, proszę — wskazał im miejsca naprzeciw siebie.
                        —  Czego się dowiedziałeś? — spytała prosto z mostu Vivien.
                        — Jest źle. Rzekłbym, iż bardzo źle. W tym mieście nie ma nikogo prócz nas. Samochody nie jeżdżą. Co dziwne, w sklepach są świeże towary. Nie wiem, co o tym myśleć, Vivien.
                        Sharon przygryzła wargi spuściła wzrok.
                        — Mam taką jedną pacjentkę, Joy. Nazywa się Hazel, Hazel Amerigo.
                        — Powinienem coś o niej wiedzieć? — uniósł brwi chłopak.
                        Vivien wahała się. A może to były tylko zwidy? Może tamten moment, kiedy próbowała zaaplikować wściekłej rudej zastrzyk, był tylko złudzeniem? Jeśli powie Joy’owi
o tym, co zobaczyła, uzna ja za wariatkę. Vivien nie chciała być wariatką.
                        — Słuchaj…— nachylił się ku niej chłopak, po czym rzekł cicho: — Jeśli wiesz coś ważnego, powiedz nam. Tylko nam pomożesz. Uwierzę we wszystko.
                        — Ona strzela ognistymi laserami z oczu, gdy się zdenerwuje — rzekła na jednym oddechu Sharon.
                        Haley i Joy spojrzeli po sobie.
                        — Bujasz — rzekła dziewczyna niepewnie.
                        — Mówię prawdę! Prawie mnie trafiła. Była jak wściekłe zwierzę, nie do opanowania. Uspokoiła się dopiero po chwili, ale widziałam te jej lasery. Były straszne.
                        Joy ukrył twarz w dłoniach. Vivien płaczliwie spytała:
                        — Nie wierzysz mi, prawda?
                        — Wierzę.
                        — Serio? — otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
                        Joy chrząknął, po czym spojrzał ze smutkiem na Vivien.
                        — Uwierzę we wszystko. W meteoryty, ufoludki, wróżki i ogniste lasery też. A wiesz dlaczego, moja mała Sharon?
                        — N-nie…— wyjąkała ona.
                        Wstał i podsunął roletę do góry. Do gabinetu wlało się światło. Joy spytał:
                        — Jaka dziś rano była pogoda, moje panie?
                        — Lało, lało od rana. Ulice płynęły jak rzeka, pamiętam dokładnie! — rzekła Hay.
                        Vivien coś nie pasowało. Podeszła do okna.
                        — Kałuże. Po deszczu zawsze są kałuże. Słońca nie było, więc po prostu nie mogły wyschnąć… — rzekł cicho Joy, gdy stanęła tuż obok niego.
                        — Jezu najświętszy… — wyszeptała Vivien.
                        — Nie jesteśmy tam, gdzie powinniśmy być. To nie nasz świat. I nie nasze Cherrytown.
                        — Więc apokalipsa? — spytała słabo Hay.
                        Joy wzruszył ramionami.
                        — Być może. Ale jak na razie żyjemy, a kto żyje, musi jeść i pić. Dzieciaki nie mogą zostać bez opieki. Pomożecie mi? — spytał z nadzieją w głosie.
                        Vivien skinęła głową. Gdy świat stawał do góry nogami, najlepszym rozwiązaniem było zachowanie zdrowego rozsądku.

*                      *                      *


                        Draven ocknął się w jakiejś norze.
                        Oczywiście, nora to przenośnia. Leżał po prostu w jakimś nieciekawym miejscu, w którym jechało stęchlizną i było dosyć ciemno. Przerażony, poderwał się na równe nogi, a jego ciało natychmiast przeszył ból.
                        — AU! — skrzywił się i z powrotem położył.
                        — Na twoim miejscu nie wstawałbym. Trochę mnie poniosło… — usłyszał nagle jakiś głos Sevill.
                        Stanął przed nim tamten chłopak, który w jakiś sposób skrzywdził go i porwał ze szkolnego placu. Draven nie pamiętał, co się działo wcześniej. Tylko to straszne światło zostało mu w pamięci.
                        Czarnowłosy chłopak jadł jabłko. Gryzł je z jakąś nonszalancją, w ogóle wyglądał na gościa z klasą. Był bardzo przystojny. Wpatrywał się w Dravena ze spokojem, jedną rękę trzymając w kieszeni.
                        — Czego ode mnie chcesz!? — warknął Sevill.
                        — Uspokój się. Nic ci nie zrobię. Po prostu chciałem cię…ochronić.
                        — Aha, i właśnie dlatego prawie mnie zabiłeś? Dzięki wielkie… — jęknął Drav, poprawiając sobie okulary na nosie. Na szczęście wszystko było z nimi w porządku, nie potłukły się.
                        — Jestem Finn — rzucił nagle ni stąd, ni zowąd tamten.
                        — Po cholerę mi twoje imię, człowieku… Ja chcę wrócić do szkoły
i dowiedzieć się, co się dzieje.
                        Finn zaśmiał się. Nawet jego śmiech miał w sobie coś wytwornego.
                        — Oni też raczej nie wiedzą. A jeśli wrócisz, napytasz sobie tylko biedy. Czy ty naprawdę nie pamiętasz, co zrobiłeś z tamtym psem?
                        Draven zmarszczył czoło. Pies? Faktycznie, był jakiś pies…
                        —O, Boże! — chłopakowi nagle wszystko się przypomniało. Ten zwierzak nie stał się kamiennym posągiem ot,tak. Draven na niego spojrzał.
                        Finn zaklaskał ostentacyjnie w dłonie, odrzuciwszy uprzednio ogryzek na bok.
                        — Brawo, mały. Bystry jesteś. Czy teraz już rozumiesz? Ludzie nie lubią dziwaków, a ty niestety nim należysz do tego gatunku.
                        Sevill prawie się rozpłakał.
                        — Przecież to nie może dziać się naprawdę…
                        Finn pokręcił głową.
                        — Nikogo nie obchodzi, czy to dzieje się naprawdę, czy nie. Jesteś dla nich zagrożeniem, więc będą chcieli się ciebie pozbyć. Tak ci spieszno gryźć ziemię?
                        Drav westchnął ciężko. Po chwili spytał:
                        — A ty? Czemu się ukrywasz?
                        — Jak to? — zdumiał się tamten — Ty chyba naprawdę nic nie pamiętasz…
                        To powiedziawszy, spojrzał na coś ponad głową Dravena. Z jego oczu, ku przerażeniu Seville’a, trysnęły nagle dwa strumienie oślepiająco białego światła. Po chwili zniknęły, a na podołek chłopca upadł martwy ptak. Wyglądał, jakby ktoś go usmażył żywcem.
                        — Boże…ty jesteś…potworem… — wykrztusił okularnik.
                        Finn spojrzał na niego poważnie.
                        — Nie. MY jesteśmy potworami. I radzę ci trzymać się ze mną, bo inaczej skażesz sam siebie na szybką śmierć. Oni się nie zawahają. Zdesperowany, przerażony człowiek jest zdolny nawet zabić.
                        Draven musiał przyznać mu rację. Najlepszym pomysłem było nie zbliżać się jak na razie do miasta.
                        — Tak właściwie, to gdzie jesteśmy? — spytał po chwili cicho.
                        — W tajemnej jaskini na Cherry Beach. Na szczęście niewiele osób zna to miejsce, ale i tak musimy być ostrożni — uprzedził Finn.
                        — Nie przeżyjemy tu długo bez żywności — zauważył Drav.
                        Finn wbił spojrzenie gdzieś w dal, po czym spokojnie rzekł:
                        — Ty po prostu siedź grzecznie na tyłku. Resztę zostaw mnie.

                                                                                                                              

To dopiero początek horroru, który czeka uczniów St.Cyrus School. Sami nie wiedzą, że znaleźli się w potrzasku; w potrzasku, z którego nie da się uwolnić. W następnym rozdziale poznacie niedostrzegalne na pierwszy rzut oka więzi, jakie łączą bohaterów "Królestwa...". Już teraz zapraszam do komentowania, im więcej uwag, tym lepiej ;) Do następnej niedzieli!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz