Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 25 października 2015

Rozdział 4

Rozdział 4

Hazel Amerigo spacerowała szkolnym korytarzem, podtrzymując się ściany. Wszędzie wokół koczowali uczniowie, od tych najmłodszych, po najstarszych. Siedzieli na ławkach, tworząc obozy. Jedli i rozmawiali. Hazel chciała wiedzieć, o czym, ale wolała do nikogo się nie odzywać.
Zwiała z gabinetu pielęgniarki. Tamta Vivien cały czas nie wracała, a Amerigo zaczęło się nudzić. Zastanawiała się, dlaczego nikt nie opuszcza szkoły, no i czemu mała Sharon tak dziwnie na nią patrzyła. Wokół działo się coś niedobrego. No i ten ogień — Hazel przecież pamiętała dobrze ogień…
— Hazel Amerigo — mruknął ktoś jadowitym głosem za jej plecami. Hazel rozpoznała po nim stojącą za nią osobistość i wzniosła oczy do góry, patrząc błagalnie w sufit, jakby mógł przynieść jej pomoc.
Obróciła się do tyłu.
Nie myliła się. Stała tam  Alaska White, piękna jak zwykle, z idealnie pomalowanymi paznokciami i nienaganną fryzurą, oraz grymasem obrzydzenia na swojej cudnej buźce, którą Hazel najchętniej zmasakrowałaby maczetą. Gapiła się na Amerigo jak na nędznego robala, który akurat przypałętał się pod jej nogi.
— Czego chcesz? — warknęła ruda.
— Stanęłaś mi na drodze. Nie lubię tego.
— To masz problem. Pokaż mi akt własnościowy dotyczący nabycia przez ciebie szkolnej podłogi, a dla twojej wygody zacznę chodzić po ścianach.
                        Alaska roześmiała się cierpko. Zbliżywszy swoją twarz do Hazel, mruknęła:
                        — Po prostu zejdź mi z drogi i nie pokazuj więcej tej swojej rudej czupryny publicznie.
                        Auć, zabolało. Alaska uderzyła w czuły punkt Hazel. Ale Hazel nie dała się wyprowadzić z równowagi, oj nie. Bycie rudą wymaga przyswojenia sobie zasad panowania nad sobą, by móc jakoś funkcjonować w społeczeństwie i nie napadać wciąż na ludzi, którzy usłużnie przypominają ci, że jesteś zwyczajnie ryża, i że to niezbyt pięknie.
                        — Alasko…— westchnęła Hazel — Niestety nie zejdę ci z drogi, bo nie czuję się najlepiej i jestem zmuszona iść przy ścianie, by nie zemdleć. Swoje cudowne uwagi na temat wyglądu innych wsadź sobie w tyłek, a tak poza tym to złamał ci się tips.
                        — Który? — Alaska machinalnie zerknęła na swoje dłonie.
                        Hazel wykorzystała moment i chwyciwszy ją za dłoń, mocnym ruchem przełamała jej tipsa na pół. Nim Alaska zdążyła krzyknąć, podetknęła jej go pod nos i warknęła:
                        — Ten.
                        Chciała odejść, lecz Alaska chwyciła ją za rękę tak mocno, że aż syknęła. Ludzie, którzy przypatrywali się ich sprzeczce spojrzeli na White z przerażeniem; nie była zbyt lubiana w kręgu uczniów, za to Hazel zbyt mało znana, by ktoś przyszedł jej na pomoc. Dziewczyny stały naprzeciw siebie i piorunowały się wzrokiem.
                        Wtedy nastąpił moment przełomowy dla społeczności szkolnej.
                        Z oczu Alaski najzwyczajniej w świecie wystrzeliły dwa lasery, przypominające pioruny i byłyby uderzyły w Hazel, gdyby nie jej szybka odpowiedź na cios. W ułamku sekundy odparła pioruny ognistymi laserami, i stały tak naprzeciw siebie, z zaciętymi minami, próbując pokonać niezwykłą moc drugiej. Tłum zamarł z szeroko otwartymi ustami. To wyglądało jak scena z filmu science-fiction.
                        Nagle lasery znikły. Alaska i Hazel gapiły się na siebie z szeroko otwartymi ustami. Jakaś dziewczynka zemdlała, a pozostali zaczęli piszczeć. Kredowobiały na twarzy chłopak siedzący pod ścianą wypowiedział na głos to, czego nie był w stanie powiedzieć nikt inny:
                        — Potwory. Zabiją nas.
                        Wszyscy struchleli i skupili się w małe grupki, choć ani Hazel, ani Alaska nie próbowały ich atakować. Wzrok Hazel padł na koniec korytarza, gdzie jak wryci w ziemię stała Vivien w towarzystwie jakiejś dziewczyny i chłopaka. Wszyscy mrugali oczami, jakby chcąc przekonać się, czy aby  nie śpią.
                        — One zrobią nam krzywdę — pisnęła jakaś dziewczynka.
                        — Idźcie sobie stąd! — warczeli chłopcy. Alaska i Hazel powoli odsuwały się od już nie przerażonego, ale rozwścieczonego tłumu. Vivien patrzyła na Hazel z troską, nie mając pojęcia, co robić. Wiedziała, że jeśli Hazel się zdenerwuje, w obronie własnej zabije połowę uczniów laserami. Jeżeli nie zacznie się bronić, oni zabiją z kolei i ją, i Alaskę.
                        — UCIEKAJ! — wrzasnęła nagle Vivien desperacko.
                        Spojrzenia jej i Hazel spotkały się. A Hazel zrobiła ostatnią rzecz, na którą miała ochotę: chwyciła mocno Alaskę o lekko nieprzytomnym, zdumionym wzroku i pociągnąwszy ją za sobą, rzuciła się do ucieczki. Kilkunastu rozwścieczonych chłopców pognało za nimi, a Vivien wzniosła oczy ku niebu, modląc się, by tylko ich nie dogonili.
                        — Dlaczego kazałaś jej uciekać? — wyszeptał Joy.
                        Pokręciła szybko głową.
                        — Bo to nie jej wina. One nie są złe. To, co się dzieje, to jakaś chora gra. Ale to nie ich wina, że zostały złymi bohaterkami.
                        Chwilę milczeli, ona, Joy i Haley. W końcu ta ostatnia zadała pytanie, które zasiało ogrom wątpliwości w sercu Vivien:
                        — A co, jeśli jest więcej takich jak one?

                                               *                      *                      *

                        Finn wrócił do jaskini po dwóch godzinach nieobecności. Na dworze zrobiło się już ciemno, ale powietrze wcale nie było chłodniejsze, jak to zazwyczaj dzieje się w nocy. Draven cieszył się, bo nie miał ochoty marznąc w tej głupiej jaskini.
                        — Masz — Finn rzucił mu na podołek jakąś torbę. Draven otworzył ją; w środku były ciastka, trochę owoców, chleb, parę konserw i puszek pepsi.
                        — To wszystko? — spytał, nie zdążywszy ugryźć się w język.
                        Finn zgromił go wzrokiem.
                        — Nie było łatwo, doceń to. Tłum rozwścieczonych dzieciaków lata po mieście, ledwo uciekłem. Chyba kogoś szukają. Obawiam się, że może być nas więcej.
                        — Więcej potworów? — wymamrotał Drav, pakując sobie ciastko do ust.
                        — Tak. Mógłbym w zasadzie ich poszukać i wskazać im to miejsce, ale…
                        — …ale odpuść sobie. Lepiej się nie wychylać.
                        Finn przekrzywił zabawnie głowie i utkwił w Dravenie spojrzenie. Sevilla przerażały te jego niebieskie, głębokie oczy, okolone woalką rzęs, nietypowo długich i ciemnych, jak na chłopaka. Drav musiał to przyznać: siedemnastoletni Finn budził w nim szacunek i respekt.
                        — Ciebie nie obchodzą inni, prawda? — rzucił nagle ni stąd, ni zowąd Finn.
                        — Mnie? Nie rozumiem…
                        — Chciałbyś się schować i uratować wyłącznie swój tyłek. Nie obchodzi cię, co stanie się z naszymi…hmm…pobratymcami. Musisz być albo bardzo przerażony, albo po prostu wychowałeś się w rodzinie bogaczy.
                        Draven zmarszczył czoło.
                        — Skąd ten wniosek? Sugerujesz, że jestem egoistą?
                        — Nieważne…— machnął ręką Finn i zapalił przyniesioną ze sobą latarkę. Pogrzebał w sportowej torbie, którą przemycił z miasta do jaskini i wyciągnął stamtąd dwa koce. Rzucił jeden Dravenowi, a ten otulił się nim i oparł o ścianę jaskini.
                        — Idź spać — polecił mu Finn.
                        — A ty?
                        — O mnie się nie martw. Nie jestem już dzieckiem.
                        — Ale dorosły też nie jesteś…— ziewnął Draven i przymknął powieki. Nie wiedząc nawet kiedy, zapadł w głęboki sen.
                        Latarka zgasła.
                        Finn westchnął. Jego niebieskie oczy błysnęły nienaturalnie jasnym światłem w mroku jaskini. Stwierdziwszy, że i tak nie uśnie, wyszedł z groty na plażę. Stanąwszy na chłodnym piasku, utkwił oczy w gwiazdach. Z zaciekawieniem stwierdził, że po kolei znikają z nocnego firmamentu, gdy na nie patrzy. Zauważył też, że jego oczy w miarę patrzenia na gwiazdy świecą coraz jaśniejszym blaskiem.
                        — Więc zrobiono ze mnie lampę solarną, która de facto zasila się światłem gwiazd. Świetnie. — mruknął pod nosem.
                        Po chwili namysłu Finn zdjął kurtkę i tak jak stał, w ubraniu, rzucił się w morskie odmęty. Każda pora jest dobra, by popływać.


                                    *                      *                      *


                        Mały, pyzaty chłopiec stanął przed Haley i wlepił w nią jasne oczy. Widziała go kątem oka, znad broszurki o modzie. Rączki splótł na plecach i zaczął kiwać się na palcach, do przodu i do tyłu. Westchnąwszy, Hay złożyła czytaną przed chwilą gazetę i spytała:
                        — O co chodzi?
                        — Chcę siku — odparło dziecko.
                        — Jak masz na imię? — spytała.
                        — Caleb.
                        — Rozumiem. A więc, Caleb, ile masz lat?
                        — Pięć.
                        — I nadal nie wiesz, gdzie robi się siusiu?
                        Chłopiec spuścił wzrok.
                        — Wiem, ale…
                        — Ale? — uniosła brwi Haley.
                        — Zawsze trzeba zapytać panią nauczycielkę, czy można iść do toalety, zanim się pójdzie.
                        Hay zatkało. Mały Caleb miał rację, zachowała się dosyć głupio. Tłumaczyła sobie, że to po prostu zmęczenie. Przez kilka godzin sprawowała już opiekę nad tabunem smarkaczy, którym zorganizowali razem z Joy’em koczowisko na sali gimnastycznej  i okazało się to o wiele trudniejsze, niż jej się wydawało. Zdążyła już odprawić do dyżurującej w gabinecie higienistki Vivien trójkę dzieci, w tym jednego dziewięciolatka z wybitym podczas bójki zębem i dwie młodsze dziewczynki z obtartymi kolanami.
                        Westchnąwszy, Hay mruknęła:
                        — Masz rację. Masz moje błogosławieństwo, Caleb. Tylko spuść wodę.      
                        — Dobrze.
                        — Polecam się na przyszłość — jęknęła Haley patrząc, jak Caleb opuszcza salę gimnastyczną.
                        To właśnie tam się ulokowali. Hay wolała mieć wszystkie maluchy pod opieką. Starsze dzieci zebrały się w grupkach i świetnie sobie radziły, podjadając smakołyki z automatów ze słodyczami, które Joy pozwolił otworzyć. Zbliżała się już noc, dochodziła dziewiąta i Hay marzyła o tym, by się przespać. Niestety, wiele bachorów wciąż nie chciało spać na porozkładanych na podłodze kocach i matach, co oznaczało kolejne godziny czuwania, rozdzielania bijących się gnojków i wypuszczania ich do toalety.
                        Sama nie wiedziała, kiedy głowa opadła jej na ramię. Obudził ją dotyk czyjejś ręki. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła pochyloną nad nią twarz o znanych rysach i zielonych oczach.
                        — Joy? — zdumiała się dziewczyna.
                        — Hej, musisz się zdrzemnąć. Ja ich popilnuję, a ty biegnij do świetlicy, dużo osób tam zamieszkało. Wszyscy boją się siedzieć sami w domach po tym, co odstawiły te dwie dziewczyny…
                        — Nie wierzę. Zastąpisz mnie? — spojrzała na niego ze zdumieniem.
                        Kiwnął głową.
                        Haley odetchnęła z ulgą. Nagle dostrzegła stojącą przed nią dziewczynkę, około ośmioletnią, zapłakaną i smutną.
                        — Co się stało? — spytała, chwyciwszy dziecko za ręce.
                        — Chcę do mamy — chlipnęła tamta.
                        Hayley westchnęła i spojrzała znacząco na Joy’a. Ten tylko pokiwał smutno głową. Hay nachyliła się do małej i rzekła cicho:
                        — Mamusia niedługo po ciebie przyjedzie. Jesteśmy na takich dużych wakacjach, wiesz? No już, nie płacz, skarbie. Chcesz cukierka?
                        Mała skinęła głową. Hay wyjęła z kieszeni miętowe dropsy i dała całą paczkę dziecku. Odprowadziła je na matę, po czym wróciła i spojrzała w oczy Joy’owi.
                        — Sam widzisz, jak jest. Nie wiem, ile przyjdzie nam tak ich okłamywać… — szepnęła.
                        Nagle ich uszu dobiegł odgłos bójki. Trzech chłopców, należących do najstarszej grupy dzieci, czyli dziewięciolatków, tarzało się po podłodze, okładając się nawzajem pięściami. W oczach Hay błysnęły łzy. Opadła na krzesło.
                        — Ja już nie mam siły, Joy, a to dopiero pierwszy dzień.
                        Joy jednak nie słuchał. W jednej chwili był przy walczących dzieciakach. Sekundę zajęło mu rozdzielenie ich.
                        — Spokój, gnojki! — huknął groźnie.
                        Jak na rozkaz zamknęli się. Tylko jeden, o bardzo chytrym spojrzeniu postanowił pokazać swoją siłę.
                        — Nie rozkazuj mi, nie jesteś moim ojcem— warknął.
                        Joy zacisnął zęby, pamiętając o tym, żeby nad sobą panować.
                        — Ale sprać ci tyłek mogę lepiej niż on, smarkaczu. Lepiej uważaj, jak odzywasz się do starszych.
                        — Bo co mi zrobisz? Nie wierzę, że mnie zlejesz — rzekł hardo chłopiec, występując krok naprzód.
                        Joy chwycił go, przytrzymał i z całej siły wymierzył klapsa w pośladki.
                        — AUUUU! — zawył smarkacz.
                        W oczach zalśniły mu łzy, usiadł na podłodze i wpatrywał się w chłopaka z nienawiścią. Triumfujący Joy nachylił  się ku niemu i rzekł głośno:
                        — Nie wstyd ci, że trzeba cię bić jak małego dzidziusia, byś coś zrozumiał? Ojojoj, dzidzia dostała klapsa. Biedna dzidzia! — wyseplenił dziecięcym głosem,
a chłopiec momentalnie spiekł raka.
                        Cała sala gimnastyczna wybuchła śmiechem. Nikt nie spał, wszyscy przypatrywali się poczynaniom groźnie wyglądającego mężczyzny. Joy odwrócił się i huknął:
                        — A teraz do łóżeczek, rybki, bo inaczej wujek Joy zajmie się również wami!
                        Efekt był natychmiastowy. Rozległ się tupot bosych, dziecięcych stóp i maluchy w samych majtkach rzuciły się na koce i materace z sali gimnastycznej. Zadowolony z siebie Joy podszedł do uśmiechającej się blado Hay, a ta spytała:
                        — Słyszałeś kiedyś o bezstresowym wychowywaniu dzieci, chłopie?
                        On tylko wzruszył ramionami i klepnął ją po ramieniu.
                        — Będzie dobrze, mała.
                        Mała. Zawsze ją tak nazywał, gdy przychodziła do domu Terence’ów, bawić się ze swoim najlepszym przyjacielem, Finnem. Byli braćmi, a różnili się niesamowicie. Joy’a uznawano za duszę towarzystwa, podczas gdy Finn zamykał się w sobie. Joy był prostolinijny, Finn — tajemniczy. Joy wesoły, Finn poważny. Joy mówił dużo, ale nieskładnie; Finn, który większą część swojego życia milczał, umiał w jednym słowie oddać całą istotę sprawy.
                        — Haley, ja po prostu muszę cię o coś spytać — rzekł nagle stanowczo Joy.
                        — Tak? — spytała ona.
                        — Gdzie jest Finn?
                        Twarz Hay stężała. Chrząknęła znacząco, po czym rzekła:
                        — Joy, ja nie wiem, czemu pytasz…
                        — No bo…on uciekł. Nie kłam,mała. Ja to czuję.
                        Westchnęła.
                        — Wiem, że uciekł. I co z tego?
                        Spojrzał na nią ze zdumieniem.
                        — To chyba nie jest normalne, nie? Musiał mieć powód.
                        Spojrzała na niego ponuro.
                        — Finn nie mówi mi o wszystkim, ale mam pewne podejrzenia.
                        Joy nie był głupi. Szybko zrozumiał, o co chodzi Hay.
                        — Ależ, Haley! Jak możesz tak w ogóle myśleć!? Mój brat… — Joy urwał, wyraźnie zdenerwowany. Kilkoro dzieciaków wlepiło w niego spojrzenia, lecz zignorował to.
                        — To tylko spekulacje — próbowała go uspokoić dziewczyna.
                        Joy wziął parę głębszych oddechów, poczym mruknął:
                        — Nawet jeśli, to dobrze zrobił. Sorry, Hay, ale nie wydałbym własnego brata tym popaprańcom.
                        — A Hazel i Alaskę  byś wydał? Tylko Vivien stanęła dziś na wysokości zadania i jako jedyna z nas zareagowała, gdy chcieli je zabić.
                        Joy nagle zmrużył oczy i zerknął na Hay niepewnie.
                        — Haley, co zaszło między tobą, a Finnem?
                        Dziewczyna nagle zamarła. Joy zauważył, że zarumieniła się.
                        — Nic. Nie rozumiem, o czym mówisz…— skłamała gładko.
                        — Od paru dni się nie widywaliście. Wiem, bo mówił mi. I kłamał, że jesteś chora, a Finn przecież nie kłamie. Co się stało?
                        Hay zdenerwowała się.
                        — Ależ nic, Joy! Naprawdę źle się czułam.
                        Nie wierzył jej. Hay widziała to, ale przecież nie mogła powiedzieć mu prawdy.
                        — Pójdę się już położyć — rzekła, wstając gwałtownie z krzesła.
                        Skinął głową, wciąż lustrując ją spojrzeniem.
                        — Jak już zdecydujesz się wyjaśnić mi, w co pogrywa wasza dwójka, powiedz — rzucił do niej ze złością  Joy, gdy wychodziła z sali gimnastycznej.

                        Znalazłszy się na szkolnym korytarzu, Hay wybuchła płaczem i pobiegła w stronę łazienki.

                                                                                                                                                   

Sytuacja robi się niebezpieczna. Wśród uczniów tworzą się pierwsze podziały - na tych normalnych i na potwory. Czy ci drudzy mają jakiekolwiek szanse na przetrwanie w przerażonym i gotowym na wszystko społeczeństwie?

niedziela, 18 października 2015

Rozdział 3

Rozdział 3


                        Hazel ocknęła się w jakimś pomieszczeniu o białych ścianach. Chwilę zajęło jej, nim doszła do wniosku, że leży w gabinecie pielęgniarki. Chciała się podnieść, lecz bolała ją każda tkanka, każdy mięsień. Aż syknęła z bólu.
                        — Radziłabym ci nie wstawać — rzekła jakaś dziewczyna, krzątająca się przy szafce z lekami.
                        Hazel zakasłała. Wlepiwszy spojrzenie w tamtą laskę, spytała zachrypniętym głosem:
                        — Kim jesteś?
                        Dziewczyna spokojnie wyjęła jakieś tabletki zza oszklonej szafeczki i podała je Hazel wraz z kubkiem wody, mówiąc:
                        — Popij je. To środki przeciwbólowe, pomogą ci. A na imię mam Vivien.
                        — Vivien — powtórzyła ruda.
                        — A ty jesteś Hazel. Hazel Amerigo.
                        — Skąd wiesz!? — szesnastolatka trochę się zdenerwowała.
                        Sympatyczna brunetka z grzywką, wyglądająca na czternaście lat, uśmiechnęła się i rzekła:
                        — Miałaś legitymację szkolną w kieszeni spodni. Wybacz, że zerknęłam, ale potrzebowałam twojego nazwiska, by odnaleźć cię na liście uczniów i sprawdzić, czy aby nie masz uczulenia na jakieś leki.
                        — Co się tu, u diabła, dzieje? Czemu bawisz się w pielęgniarkę? Gdzie jest prawdziwa doktorka? — dopytywała Hazel.
                        Vivien nieco zmarkotniała. Amerigo miała wrażenie, że dziewczynka patrzy na nią z lekkim strachem w szmaragdowych oczach. Usiadła na leżance obok Hazel i rzekła spokojnie:
                        — Jak na razie wiemy tylko tyle, że wszyscy prócz uczniów naszej szkoły zniknęli z miasta, prawdopodobnie nastąpiła apokalipsa, a przed szkołą leży wielki meteoryt. Chcesz zerknąć?
                        Vivien podskoczyła do okna i uniosła roletę. Hazel ujrzał ogromny, kosmiczny głaz na placu przed budynkiem. Nie wierzyła własnym oczom.
                        — Wiesz, Hazel, najgorsze jest to, że nikt nie wie, co się stało.
                        — Czasem lepiej nie wiedzieć — mruknęła Amerigo. Nagle ogarnęła ją senność; przyłożywszy głowę do poduszki, usnęła.

                       
*                      *                      *


                        Gdy Hazel Amerigo usnęła, Vivien zdjęła kitel pielęgniarki, odwiesiła go na wieszak i wyjęła ze swojego plecaka bułkę z szynką. Od godziny pomagała Haley przy nieprzytomnym nadal chłopaku, rudej dziewczynie, którą znalazły bez świadomości na korytarzu, a także przy pocieszaniu tabunu rozhisteryzowanych, przerażonych maluchów z młodszych klas, zadających wciąż pytania, na które ani Haley, ani Vivien nie znały odpowiedzi. Nie było nikogo, kto chciałby się podjąć jakiegokolwiek śledztwa. Haley i Vivien z trudem przekonały kilku starszych chłopców, w tym Federico, by sprawdzili, jakma się sytuacja w mieście.
                        Teraz, po godzinie martwienia się, robienia opatrunków i przytulania zasmarkanych bachorów Sharon zgłodniała. Zdążyła jednak ugryźć ledwie kęs kanapki, gdy ktoś zapukał do drzwi gabinetu pielęgniarki.
                        — Wejść! — rzuciła Vivien.
                        W środku pojawiła się Hay ( tak właśnie nazywano zdrobniale Haley Nott), z tajemniczą miną. Ruchem ręki poprosiła Sharon, by poszła za nią.
                        — Chodź, Vivien. Chłopcy wrócili. Wygląda na to, że mamy już pewien obraz sytuacji. Joy, starszy brat mojego najlepszego przyjaciela, który de facto zniknął bez śladu, czeka na nas z wyjaśnieniami.
                        Nie liczyła się już żadna kanapka. Vivien zeskoczyła ze stołka, rzuciła bułkę na blat biurka i zerknąwszy na Hazel, ruszyła za Hay, ignorując burczenie w brzuchu.

*                      *                      *
           
                       
                        Na korytarzu pełno było znudzonych, lekko przestraszonych uczniów. Jedli i pili, rozmawiali o czymś, gestykulując żywo, usypiali oparci o ścianę lub pocieszali młodsze rodzeństwo. Sharon i Nott przeszły koło nich jak burza i szybko znalazły się pod gabinetem dyrektora.
                        — Joy wysoko się ceni — wyszczerzyła zęby do Vivien Hay, widząc jej zaskoczoną minę.
                        — Ale żeby tak od razu siedziba dyra… — pokręciła Sharon głową, nie rozumiejąc zachowania chłopaka.
                        Weszły do środka. Joy siedział za biurkiem, wpatrzony w ścianę, z nietęgą miną. Vivien przeczuła, że coś jest nie tak.
                        — Usiądźcie, proszę — wskazał im miejsca naprzeciw siebie.
                        —  Czego się dowiedziałeś? — spytała prosto z mostu Vivien.
                        — Jest źle. Rzekłbym, iż bardzo źle. W tym mieście nie ma nikogo prócz nas. Samochody nie jeżdżą. Co dziwne, w sklepach są świeże towary. Nie wiem, co o tym myśleć, Vivien.
                        Sharon przygryzła wargi spuściła wzrok.
                        — Mam taką jedną pacjentkę, Joy. Nazywa się Hazel, Hazel Amerigo.
                        — Powinienem coś o niej wiedzieć? — uniósł brwi chłopak.
                        Vivien wahała się. A może to były tylko zwidy? Może tamten moment, kiedy próbowała zaaplikować wściekłej rudej zastrzyk, był tylko złudzeniem? Jeśli powie Joy’owi
o tym, co zobaczyła, uzna ja za wariatkę. Vivien nie chciała być wariatką.
                        — Słuchaj…— nachylił się ku niej chłopak, po czym rzekł cicho: — Jeśli wiesz coś ważnego, powiedz nam. Tylko nam pomożesz. Uwierzę we wszystko.
                        — Ona strzela ognistymi laserami z oczu, gdy się zdenerwuje — rzekła na jednym oddechu Sharon.
                        Haley i Joy spojrzeli po sobie.
                        — Bujasz — rzekła dziewczyna niepewnie.
                        — Mówię prawdę! Prawie mnie trafiła. Była jak wściekłe zwierzę, nie do opanowania. Uspokoiła się dopiero po chwili, ale widziałam te jej lasery. Były straszne.
                        Joy ukrył twarz w dłoniach. Vivien płaczliwie spytała:
                        — Nie wierzysz mi, prawda?
                        — Wierzę.
                        — Serio? — otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
                        Joy chrząknął, po czym spojrzał ze smutkiem na Vivien.
                        — Uwierzę we wszystko. W meteoryty, ufoludki, wróżki i ogniste lasery też. A wiesz dlaczego, moja mała Sharon?
                        — N-nie…— wyjąkała ona.
                        Wstał i podsunął roletę do góry. Do gabinetu wlało się światło. Joy spytał:
                        — Jaka dziś rano była pogoda, moje panie?
                        — Lało, lało od rana. Ulice płynęły jak rzeka, pamiętam dokładnie! — rzekła Hay.
                        Vivien coś nie pasowało. Podeszła do okna.
                        — Kałuże. Po deszczu zawsze są kałuże. Słońca nie było, więc po prostu nie mogły wyschnąć… — rzekł cicho Joy, gdy stanęła tuż obok niego.
                        — Jezu najświętszy… — wyszeptała Vivien.
                        — Nie jesteśmy tam, gdzie powinniśmy być. To nie nasz świat. I nie nasze Cherrytown.
                        — Więc apokalipsa? — spytała słabo Hay.
                        Joy wzruszył ramionami.
                        — Być może. Ale jak na razie żyjemy, a kto żyje, musi jeść i pić. Dzieciaki nie mogą zostać bez opieki. Pomożecie mi? — spytał z nadzieją w głosie.
                        Vivien skinęła głową. Gdy świat stawał do góry nogami, najlepszym rozwiązaniem było zachowanie zdrowego rozsądku.

*                      *                      *


                        Draven ocknął się w jakiejś norze.
                        Oczywiście, nora to przenośnia. Leżał po prostu w jakimś nieciekawym miejscu, w którym jechało stęchlizną i było dosyć ciemno. Przerażony, poderwał się na równe nogi, a jego ciało natychmiast przeszył ból.
                        — AU! — skrzywił się i z powrotem położył.
                        — Na twoim miejscu nie wstawałbym. Trochę mnie poniosło… — usłyszał nagle jakiś głos Sevill.
                        Stanął przed nim tamten chłopak, który w jakiś sposób skrzywdził go i porwał ze szkolnego placu. Draven nie pamiętał, co się działo wcześniej. Tylko to straszne światło zostało mu w pamięci.
                        Czarnowłosy chłopak jadł jabłko. Gryzł je z jakąś nonszalancją, w ogóle wyglądał na gościa z klasą. Był bardzo przystojny. Wpatrywał się w Dravena ze spokojem, jedną rękę trzymając w kieszeni.
                        — Czego ode mnie chcesz!? — warknął Sevill.
                        — Uspokój się. Nic ci nie zrobię. Po prostu chciałem cię…ochronić.
                        — Aha, i właśnie dlatego prawie mnie zabiłeś? Dzięki wielkie… — jęknął Drav, poprawiając sobie okulary na nosie. Na szczęście wszystko było z nimi w porządku, nie potłukły się.
                        — Jestem Finn — rzucił nagle ni stąd, ni zowąd tamten.
                        — Po cholerę mi twoje imię, człowieku… Ja chcę wrócić do szkoły
i dowiedzieć się, co się dzieje.
                        Finn zaśmiał się. Nawet jego śmiech miał w sobie coś wytwornego.
                        — Oni też raczej nie wiedzą. A jeśli wrócisz, napytasz sobie tylko biedy. Czy ty naprawdę nie pamiętasz, co zrobiłeś z tamtym psem?
                        Draven zmarszczył czoło. Pies? Faktycznie, był jakiś pies…
                        —O, Boże! — chłopakowi nagle wszystko się przypomniało. Ten zwierzak nie stał się kamiennym posągiem ot,tak. Draven na niego spojrzał.
                        Finn zaklaskał ostentacyjnie w dłonie, odrzuciwszy uprzednio ogryzek na bok.
                        — Brawo, mały. Bystry jesteś. Czy teraz już rozumiesz? Ludzie nie lubią dziwaków, a ty niestety nim należysz do tego gatunku.
                        Sevill prawie się rozpłakał.
                        — Przecież to nie może dziać się naprawdę…
                        Finn pokręcił głową.
                        — Nikogo nie obchodzi, czy to dzieje się naprawdę, czy nie. Jesteś dla nich zagrożeniem, więc będą chcieli się ciebie pozbyć. Tak ci spieszno gryźć ziemię?
                        Drav westchnął ciężko. Po chwili spytał:
                        — A ty? Czemu się ukrywasz?
                        — Jak to? — zdumiał się tamten — Ty chyba naprawdę nic nie pamiętasz…
                        To powiedziawszy, spojrzał na coś ponad głową Dravena. Z jego oczu, ku przerażeniu Seville’a, trysnęły nagle dwa strumienie oślepiająco białego światła. Po chwili zniknęły, a na podołek chłopca upadł martwy ptak. Wyglądał, jakby ktoś go usmażył żywcem.
                        — Boże…ty jesteś…potworem… — wykrztusił okularnik.
                        Finn spojrzał na niego poważnie.
                        — Nie. MY jesteśmy potworami. I radzę ci trzymać się ze mną, bo inaczej skażesz sam siebie na szybką śmierć. Oni się nie zawahają. Zdesperowany, przerażony człowiek jest zdolny nawet zabić.
                        Draven musiał przyznać mu rację. Najlepszym pomysłem było nie zbliżać się jak na razie do miasta.
                        — Tak właściwie, to gdzie jesteśmy? — spytał po chwili cicho.
                        — W tajemnej jaskini na Cherry Beach. Na szczęście niewiele osób zna to miejsce, ale i tak musimy być ostrożni — uprzedził Finn.
                        — Nie przeżyjemy tu długo bez żywności — zauważył Drav.
                        Finn wbił spojrzenie gdzieś w dal, po czym spokojnie rzekł:
                        — Ty po prostu siedź grzecznie na tyłku. Resztę zostaw mnie.

                                                                                                                              

To dopiero początek horroru, który czeka uczniów St.Cyrus School. Sami nie wiedzą, że znaleźli się w potrzasku; w potrzasku, z którego nie da się uwolnić. W następnym rozdziale poznacie niedostrzegalne na pierwszy rzut oka więzi, jakie łączą bohaterów "Królestwa...". Już teraz zapraszam do komentowania, im więcej uwag, tym lepiej ;) Do następnej niedzieli!



czwartek, 8 października 2015

Rozdział 2


                        Federico był pewien, że śni.
                        — Hej, widziałeś to? — zagadnął kolegę z ławki.
                        — Co?— burknął tamten, zajęty graniem na komórce.
                        — On zniknął.
                        — Kto? — spytał półprzytomnym głosem tamten.
                        — Nauczyciel — rzekł lekko poirytowany Fede.
                        Kumpel spojrzał tępo w kierunku katedry, gdzie jeszcze przed chwilą siedział profesor Midas, wykładowca historii i wzruszył ramionami. Federico westchnął ciężko i odwrócił się do siedzącej za nim Vivien Sharon, która wyprostowała się w ławce i od minuty gapiła się w jeden punkt, konkretnie w puste stanowisko nauczyciela.
                        — Widziałaś? — spytał z nadzieją.
                        Skinęła głową. Fede ucieszył się; a więc nie miał omamów!
                        — Gdzie jest profesor Midas?— spytała jakaś dziewczyna.
                        — Tak jakby wyparował — mruknął Fede z uśmiechem.
                        Uniosła brwi.
                        — Nie jesteś zabawny. Jak on wróci, to lepiej mi powiedz, bo maluję sobie paznokcie. Jeśli zobaczy…
                        — Madeleine, zamknij się z łaski swojej — mruknęła pod nosem Vivien, nie odrywając wzroku od katedry.
                        Tamta zaczerwieniła się, ale nic nie powiedziała. Wiedziała, że z Vivien lepiej nie zadzierać.
                        — Co robimy?— spytał szeptem Fede, nachyliwszy się ku niej.
                        Federico naprawdę liczył na jakąś mądrą odpowiedź Vivien. Ta mała była niesamowicie inteligentna, miała smykałkę do wszelkich męskich zajęć i nie traciła przy tym całego swojego dziewczęcego uroku. Fede widział kiedyś, jak spawała coś w garażu; robiła to z taką pasją, że aż miło było patrzeć.
                        Vivien była młodsza od Federico o rok, ale z powodu niebagatelnych zdolności przeskoczyła jedną klasę. Była ładna, choć wiecznie blada; nosiła prostą, ciemną grzywkę, a resztę włosów wiązała w koński ogon, śmiesznie podrygujący przy każdym ruchu dziewczyny. Mała Sharon nie była osobą konfliktową, bo nie musiała wdawać się w kłótnie, by zapracować sobie na szacunek. Wystarczyło jedno mądre spojrzenie jej wielkich, szmaragdowych oczu, a już wzbudzała respekt szkolnych kolegów.
                        — On nie wyszedł — rzekła Vivien nagle.
                        Powiedziała tak głośno, że usłyszała ją cała klasa.
                        — Jak to? — zmarszczy czoło jeden z chłopców.
                        — Więc gdzie jest? — spytała lekko poirytowanym głosem miłośniczka pedicure.
                        Vivien wzruszyła ramionami.
                        — Nie wiem. Czy ja jestem wyrocznią delficką? Zniknął, i tyle. To trochę paranormalne.
                        — Rzekłbym, iż nawet bardzo — rzekł wesoło Fede.
                        Nie bardzo zasmucił się zniknięciem nauczyciela. Cała ta sytuacja bawiła go i ciekawiła. Federico z natury nie smucił się, bo żył pozytywami— o negatywach starał się nie myśleć. Kiedy razem z Vivien wyszli na szkolny korytarz, by sprawdzić, co się dzieje, zaczął nagle chichotać.
                        — Co ci jest? — uśmiechnęła się Vivien.
                        W jego oczach błysnęły figlarne chochliki.
                        — Wiesz, skoro Midas zniknął…to chyba nie ma w tej szkole już nikogo, u kogo mógłbym oblać egzamin.
                        Sharon parsknęła śmiechem.
                        Gdyby wiedziała, jak blisko prawdy jest Fede, nie śmiałaby się. Faktycznie — w szkole nie było już nikogo. Nikogo uprawnionego do prowadzenia lekcji w placówce oświatowej.
                        Nikogo dorosłego.


*                      *                      *


                        — Zajrzyjmy do klas — zaproponowała Vivien po pięciu minutach bezustannego pukania do pokoju nauczycielskiego. Fede chętnie przystał na jej propozycję i ruszyli wzdłuż korytarza St. Cyrus School w poszukiwaniu kogoś, kto wiedziałby, gdzie poszedł profesor Midas.
                        — Słyszałaś alarm przeciwpożarowy?— zagadnął chłopak.
                        — Nie, Midas nie zostawiłby nas przecież na pastwę pożogi... — potrząsnęła stanowczo głową Vivien.
                        Zajrzeli do wszystkich sal. Wszędzie siedzieli uczniowie, nieco zaintrygowani zaistniałą sytuacją. Nigdzie nie było ani jednego nauczyciela. Wszyscy zniknęli.
                        — Słuchajcie, naprawdę nikt z was nie zauważył, kiedy profesor wyszedł? — zagadnęła Vivien jakiegoś dzieciaka z młodszej klasy.
                        Malec, chyba dziesięciolatek, pokręcił głową.
                        — Nikt. Co się dzieje? Mieliśmy właśnie malować farbami… — rzekł z nutką żalu w głosie.
                        — Dobrze, wyjmijcie sobie farby i zacznijcie robić rysunki. Za pół godziny przyjdę i sprawdzę, co namalowaliście, może tak być?
                        — Super! — wykrzyknęły dzieciaki i rzuciły się do sztalug i palet.
                        Vivien westchnęła i zamknęła drzwi pracowni. Oparłszy się o nie rzekła słabym głosem do Federico:
                        — Albo to jakiś sen, albo…
                        — Vivien, cały czas na niego patrzyłaś? — spytała nagle Fede, zmarszczywszy czoło.
                        — Na kogo?
                        — No, na Midasa, oczywiście.
                        — Tak — przyznała.
                        — Ja też. Ale uważanie na lekcji strasznie męczy.
                        — O co ci chodzi, Fede? — spytała ona niepewnie.
                        — O to, że rozbolała mnie głowa. Strasznie. Jakbym miał zemdleć… — Fede zaimprowizował omdlenie.
                        Vivien spojrzała na czubki swoich butów.
                        — Ja też źle się poczułam. Ale to wszystko wina pogo…
                        ŁUP.
                        — AAAAAAAAA!
                        — Vivien, nic ci nie jest!? — wrzasnął Fede. Budynek szkoły zatrząsł się w posadach.. Z klas z piskiem wybiegł tłum uczniów i skierował się ku wyjściu ze szkoły. Federico i jego koleżanka bez namysłu ruszyli za przerażoną młodzieżą.
                        To, co zobaczyli po opuszczeniu budynku było jak zły sen.
                        Na rozciągającym się przed szkołą placu leżał ogromny meteoryt. Około stu uczniów stanęło jak wrytych, wpatrując się w ogromny, kosmiczny głaz i na poniewierające się wokół niego gruzy pomnika .Niedaleko meteorytu na ziemi płakały dwie dziewczynki, zaś jakiś nastolatek leżał nieprzytomny na środku ulicy. Samochody nie jeździły. Wszędzie było pusto i cicho. Ową ciszę przerwał czyjś głos:
                        — Przepuśćcie mnie, u licha!
                        Z tłumu wyłoniła się szczupła brunetka o krótko przystrzyżonych włosach i podbiegła do dwóch przerażonych dziewczynek. Wzięła je za ręce, zaprowadziła do najbliżej stojącej szóstoklasistki i kazała jej uspokoić dzieci. Sama pognała w kierunku nieprzytomnego chłopaka. Wszyscy obserwowali, jak sprawdza mu puls i nikt prócz trzeźwo myślącej Vivien nie rzucił się jej na pomoc.
                        — Żyje! — odetchnęła z ulgą tamta, gdy Sharon stanęła tuż obok niej.
                        — Weźmy go za ręce i nogi. Przeniesiemy go do szkoły — zarządziła Vivien.
                        — Nie, zaczekaj. Może mieć uraz kręgosłupa.
— No, dobrze. Więc co proponujesz…yyy… — Vivien nie wiedziała, jak ma się zwracać do dziewczyny.
— Haley — podała jej szybko rękę nastolatka.
— Więc jak masz pomysł, Haley?
Uśmiechnęła się.
— Hej, wy tam! — krzyknęła do dwóch chłopaków oglądających z bliska meteoryt.
                        — Czego? — warknął jeden.
                        — Przynieście nam koc ze świetlicy.
                        — A co będziemy z tego mieli? — spytał drugi z nich.
                        Haley zmrużyła oczy.
                        — Wy wstrętne świnie, podłe nieroby… — syknęła. Rzuciła im pełne pogardy spojrzenie, po czym zwróciła się do tłumu:
                        — Czy ktoś mi pomoże? Jest wśród was ktoś, kto ma jaja?
                        Uczniowie zaczęli szemrać między sobą. Jakaś czarnowłosa piękność rzekła w końcu:
                        — Ja pójdę.
                        To powiedziawszy, obróciła się i wymachując biodrami jak modelka, zniknęła w budynku szkoły. Haley odetchnęła z ulgą i uklękła przy ofierze meteorytu.
                        — Zadzwoń po karetkę — poprosiła Sharon.
                        Vivien wyjęła komórkę z kieszeni spodni i wybrała numer pogotowia ratunkowego. Niestety; nikt nie odebrał.
                        — To bez sensu — usłyszały nagle głos dziewczęta. Wszyscy zwrócili spojrzenia ku chuderlawemu nastolatkowi w okularach, stojącemu na najniższym stopniu schodów.
                        — Draven? — zdumiała się Haley. Piętnastoletni Sevill był jej kuzynem, ale nawet nie pomyślała by sprawdzić, czy i w niego nie trafił jakiś meteoryt.
                        — Dlaczego tak panikujesz? Straszny z ciebie pesymista. Pewno wszystkie linie są zajęte, albo… — zaczęła Vivien.
                        — …albo nie ma nikogo, kto mógłby odebrać telefon.
                        — O czym ty mówisz? — warknęło kilka uczniów do Dravena.
                        Trochę się zdenerwował. Chyba nie lubił, gdy wiele osób zwracało na niego uwagę. Z nerwów przygryzł wargi, przełknął ślinę, po czym rzekł:
                        — Z nieba spadł meteoryt. Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. Dorośli zniknęli, większość uczniów też. Czy wy tego nie widzicie?
                        Nagle dał się słyszeć dziewczęcy pisk i przerażona nastolatka w różowej bluzce wybiegła ze szkoły, blada i przerażona.
                        — Mojej siostrzyczki tu nie ma! — wrzeszczała.
                        — May, uspokój się! — dwie koleżanki chwyciły ją, lecz ona upadła na ziemię i zaczęła płakać.
                        — Nie ma jej, rozumiecie? NIGDZIE! ONA MA TYLKO PIĘĆ LAT!
                        Draven spojrzał w oczy Haley. Haley spojrzała na Vivien. Ta ostatnia wstała, odchrząknęła i stanowczym głosem rozkazała:
                        — Wszyscy do środka. Już. No chyba, że chcecie skończyć jak on — tu wskazała na nieprzytomnego wciąż chłopaka.
                        Tłum nie czekał na wyjaśnienia. Dzieci i nastolatkowi niemalże przepychając się w wejściu wbiegli z powrotem do szkoły. Czarnowłosa dziewczyna wróciła w końcu z kocem i rzuciła go bez słowa Vivien.
                        — Dzięki za pomoc — uśmiechnęła się do niej Haley. Dopiero gdy poznała, kto przed nią stoi, mina jej nieco zrzedła.
                        Alaska White dostrzegła tę minę i zaśmiała się drwiąco. Po chwili skierowała swe kroki w stronę budynku i zniknęła w jego wnętrzu.
                        Haley i Vivien wspólnymi siłami przetransportowały rannego chłopaka na koc i podźwignęły owe prowizoryczne nosze do góry. Stękając z wysiłku, weszły do szkoły i zamknęły za sobą drzwi. Jedynie Draven pozostał na pustym placu przed budynkiem i z zaciekawieniem oraz strachem podszedł powoli do meteorytu. Nie miał wątpliwości; działo się coś dziwnego. Koszmarnego.
                        Sevill przeżegnał się, jakby odganiając złe duchy.
                        — Oby nic więcej nam nie groziło… — wyszeptał. W tym samym momencie usłyszał jakiś hałas.
                        Jego reakcja była błyskawiczna. W oka mgnieniu obrócił się i wlepił wzrok w obiekt hałasu. To był tylko duży pies, ale pędził wprost na Sewilla, co zmroziło mu krew w żyłach. Łzy strachu napłynęły mu do oczu. Draven z przerażeniem patrzył na to, jak pies zastyga wpół skoku i zamienia się w kamienny pomnik.
                        — Jak…— wyszeptał drżącym głosem, otworzywszy szeroko oczy.
                        Nie wierzył w to, co ujrzał. Chciał podejść do kamiennego psa i dotknąć go, lecz nagle poczuł, jak ktoś chwyta go od tyłu. Tajemniczy napastnik zakrył mu dłonią usta i zaciągnął w krzaki. Draven próbował się wyrwać, lecz tamten był silniejszy. Puścił go dopiero wtedy, gdy znaleźli się między parkowymi drzewami, w bezpiecznym, cichym miejscu. Sevill obrócił się, by zidentyfikować swojego potencjalnego mordercę.
                        Stał tam wysoki i całkiem przystojny chłopak o czarnych włosach i jasnoniebieskich oczach. Ubrany był bardzo schludnie, ale i młodzieżowo. Z jego twarzy emanowała jakaś dziwna pewność siebie.
                        — A teraz, mój mały, pójdziesz ze mną — syknął do Sevilla.

                        Draven chciał zaprotestować, lecz nagle ujrzał oślepiająco białe światło. Poczuł się bezsilny, a zaraz potem jego ciałem zawładnął przeraźliwy ból Nie wiedząc kiedy, osunął się na kolana i stracił przytomność.