Rozdział
4
Hazel Amerigo spacerowała
szkolnym korytarzem, podtrzymując się ściany. Wszędzie wokół koczowali
uczniowie, od tych najmłodszych, po najstarszych. Siedzieli na ławkach, tworząc
obozy. Jedli i rozmawiali. Hazel chciała wiedzieć, o czym, ale wolała do nikogo
się nie odzywać.
Zwiała z gabinetu pielęgniarki.
Tamta Vivien cały czas nie wracała, a Amerigo zaczęło się nudzić. Zastanawiała
się, dlaczego nikt nie opuszcza szkoły, no i czemu mała Sharon tak dziwnie na
nią patrzyła. Wokół działo się coś niedobrego. No i ten ogień — Hazel przecież
pamiętała dobrze ogień…
— Hazel Amerigo — mruknął ktoś
jadowitym głosem za jej plecami. Hazel rozpoznała po nim stojącą za nią
osobistość i wzniosła oczy do góry, patrząc błagalnie w sufit, jakby mógł
przynieść jej pomoc.
Obróciła się do tyłu.
Nie myliła się. Stała tam Alaska White, piękna jak zwykle, z idealnie
pomalowanymi paznokciami i nienaganną fryzurą, oraz grymasem obrzydzenia na
swojej cudnej buźce, którą Hazel najchętniej zmasakrowałaby maczetą. Gapiła się
na Amerigo jak na nędznego robala, który akurat przypałętał się pod jej nogi.
— Czego chcesz? — warknęła ruda.
— Stanęłaś mi na drodze. Nie
lubię tego.
— To masz problem. Pokaż mi akt
własnościowy dotyczący nabycia przez ciebie szkolnej podłogi, a dla twojej
wygody zacznę chodzić po ścianach.
Alaska
roześmiała się cierpko. Zbliżywszy swoją twarz do Hazel, mruknęła:
—
Po prostu zejdź mi z drogi i nie pokazuj więcej tej swojej rudej czupryny
publicznie.
Auć,
zabolało. Alaska uderzyła w czuły punkt Hazel. Ale Hazel nie dała się
wyprowadzić z równowagi, oj nie. Bycie rudą wymaga przyswojenia sobie zasad panowania
nad sobą, by móc jakoś funkcjonować w społeczeństwie i nie napadać wciąż na
ludzi, którzy usłużnie przypominają ci, że jesteś zwyczajnie ryża, i że to
niezbyt pięknie.
—
Alasko…— westchnęła Hazel — Niestety nie zejdę ci z drogi, bo nie czuję się
najlepiej i jestem zmuszona iść przy ścianie, by nie zemdleć. Swoje cudowne
uwagi na temat wyglądu innych wsadź sobie w tyłek, a tak poza tym to złamał ci
się tips.
—
Który? — Alaska machinalnie zerknęła na swoje dłonie.
Hazel
wykorzystała moment i chwyciwszy ją za dłoń, mocnym ruchem przełamała jej tipsa
na pół. Nim Alaska zdążyła krzyknąć, podetknęła jej go pod nos i warknęła:
—
Ten.
Chciała
odejść, lecz Alaska chwyciła ją za rękę tak mocno, że aż syknęła. Ludzie,
którzy przypatrywali się ich sprzeczce spojrzeli na White z przerażeniem; nie
była zbyt lubiana w kręgu uczniów, za to Hazel zbyt mało znana, by ktoś
przyszedł jej na pomoc. Dziewczyny stały naprzeciw siebie i piorunowały się
wzrokiem.
Wtedy
nastąpił moment przełomowy dla społeczności szkolnej.
Z
oczu Alaski najzwyczajniej w świecie wystrzeliły dwa lasery, przypominające
pioruny i byłyby uderzyły w Hazel, gdyby nie jej szybka odpowiedź na cios. W
ułamku sekundy odparła pioruny ognistymi laserami, i stały tak naprzeciw
siebie, z zaciętymi minami, próbując pokonać niezwykłą moc drugiej. Tłum zamarł
z szeroko otwartymi ustami. To wyglądało jak scena z filmu science-fiction.
Nagle
lasery znikły. Alaska i Hazel gapiły się na siebie z szeroko otwartymi ustami.
Jakaś dziewczynka zemdlała, a pozostali zaczęli piszczeć. Kredowobiały na
twarzy chłopak siedzący pod ścianą wypowiedział na głos to, czego nie był w
stanie powiedzieć nikt inny:
—
Potwory. Zabiją nas.
Wszyscy
struchleli i skupili się w małe grupki, choć ani Hazel, ani Alaska nie
próbowały ich atakować. Wzrok Hazel padł na koniec korytarza, gdzie jak wryci w
ziemię stała Vivien w towarzystwie jakiejś dziewczyny i chłopaka. Wszyscy
mrugali oczami, jakby chcąc przekonać się, czy aby nie śpią.
—
One zrobią nam krzywdę — pisnęła jakaś dziewczynka.
—
Idźcie sobie stąd! — warczeli chłopcy. Alaska i Hazel powoli odsuwały się od
już nie przerażonego, ale rozwścieczonego tłumu. Vivien patrzyła na Hazel z
troską, nie mając pojęcia, co robić. Wiedziała, że jeśli Hazel się zdenerwuje, w
obronie własnej zabije połowę uczniów laserami. Jeżeli nie zacznie się bronić,
oni zabiją z kolei i ją, i Alaskę.
—
UCIEKAJ! — wrzasnęła nagle Vivien desperacko.
Spojrzenia
jej i Hazel spotkały się. A Hazel zrobiła ostatnią rzecz, na którą miała ochotę:
chwyciła mocno Alaskę o lekko nieprzytomnym, zdumionym wzroku i pociągnąwszy ją
za sobą, rzuciła się do ucieczki. Kilkunastu rozwścieczonych chłopców pognało
za nimi, a Vivien wzniosła oczy ku niebu, modląc się, by tylko ich nie
dogonili.
—
Dlaczego kazałaś jej uciekać? — wyszeptał Joy.
Pokręciła
szybko głową.
—
Bo to nie jej wina. One nie są złe. To, co się dzieje, to jakaś chora gra. Ale
to nie ich wina, że zostały złymi bohaterkami.
Chwilę
milczeli, ona, Joy i Haley. W końcu ta ostatnia zadała pytanie, które zasiało
ogrom wątpliwości w sercu Vivien:
—
A co, jeśli jest więcej takich jak one?
* * *
Finn
wrócił do jaskini po dwóch godzinach nieobecności. Na dworze zrobiło się już
ciemno, ale powietrze wcale nie było chłodniejsze, jak to zazwyczaj dzieje się
w nocy. Draven cieszył się, bo nie miał ochoty marznąc w tej głupiej jaskini.
—
Masz — Finn rzucił mu na podołek jakąś torbę. Draven otworzył ją; w środku były
ciastka, trochę owoców, chleb, parę konserw i puszek pepsi.
—
To wszystko? — spytał, nie zdążywszy ugryźć się w język.
Finn
zgromił go wzrokiem.
—
Nie było łatwo, doceń to. Tłum rozwścieczonych dzieciaków lata po mieście,
ledwo uciekłem. Chyba kogoś szukają. Obawiam się, że może być nas więcej.
—
Więcej potworów? — wymamrotał Drav, pakując sobie ciastko do ust.
—
Tak. Mógłbym w zasadzie ich poszukać i wskazać im to miejsce, ale…
—
…ale odpuść sobie. Lepiej się nie wychylać.
Finn
przekrzywił zabawnie głowie i utkwił w Dravenie spojrzenie. Sevilla przerażały
te jego niebieskie, głębokie oczy, okolone woalką rzęs, nietypowo długich i
ciemnych, jak na chłopaka. Drav musiał to przyznać: siedemnastoletni Finn
budził w nim szacunek i respekt.
—
Ciebie nie obchodzą inni, prawda? — rzucił nagle ni stąd, ni zowąd Finn.
— Mnie? Nie rozumiem…
—
Chciałbyś się schować i uratować wyłącznie swój tyłek. Nie obchodzi cię, co
stanie się z naszymi…hmm…pobratymcami. Musisz być albo bardzo przerażony, albo
po prostu wychowałeś się w rodzinie bogaczy.
Draven
zmarszczył czoło.
—
Skąd ten wniosek? Sugerujesz, że jestem egoistą?
—
Nieważne…— machnął ręką Finn i zapalił przyniesioną ze sobą latarkę. Pogrzebał
w sportowej torbie, którą przemycił z miasta do jaskini i wyciągnął stamtąd dwa
koce. Rzucił jeden Dravenowi, a ten otulił się nim i oparł o ścianę jaskini.
—
Idź spać — polecił mu Finn.
—
A ty?
—
O mnie się nie martw. Nie jestem już dzieckiem.
—
Ale dorosły też nie jesteś…— ziewnął Draven i przymknął powieki. Nie wiedząc nawet
kiedy, zapadł w głęboki sen.
Latarka
zgasła.
Finn
westchnął. Jego niebieskie oczy błysnęły nienaturalnie jasnym światłem w mroku
jaskini. Stwierdziwszy, że i tak nie uśnie, wyszedł z groty na plażę. Stanąwszy
na chłodnym piasku, utkwił oczy w gwiazdach. Z zaciekawieniem stwierdził, że po
kolei znikają z nocnego firmamentu, gdy na nie patrzy. Zauważył też, że jego
oczy w miarę patrzenia na gwiazdy świecą coraz jaśniejszym blaskiem.
—
Więc zrobiono ze mnie lampę solarną, która de facto zasila się światłem gwiazd.
Świetnie. — mruknął pod nosem.
Po
chwili namysłu Finn zdjął kurtkę i tak jak stał, w ubraniu, rzucił się w
morskie odmęty. Każda pora jest dobra, by popływać.
* * *
Mały, pyzaty chłopiec
stanął przed Haley i wlepił w nią jasne oczy. Widziała go kątem oka, znad
broszurki o modzie. Rączki splótł na plecach i zaczął kiwać się na palcach, do
przodu i do tyłu. Westchnąwszy, Hay złożyła czytaną przed chwilą gazetę i
spytała:
— O co chodzi?
— Chcę siku — odparło
dziecko.
— Jak masz na imię? —
spytała.
— Caleb.
— Rozumiem. A więc,
Caleb, ile masz lat?
— Pięć.
— I nadal nie wiesz,
gdzie robi się siusiu?
Chłopiec spuścił wzrok.
— Wiem, ale…
— Ale? — uniosła brwi
Haley.
— Zawsze trzeba zapytać
panią nauczycielkę, czy można iść do toalety, zanim się pójdzie.
Hay
zatkało. Mały Caleb miał rację, zachowała się dosyć głupio. Tłumaczyła sobie,
że to po prostu zmęczenie. Przez kilka godzin sprawowała już opiekę nad tabunem
smarkaczy, którym zorganizowali razem z Joy’em koczowisko na sali gimnastycznej
i okazało się to o wiele trudniejsze,
niż jej się wydawało. Zdążyła już odprawić do dyżurującej w gabinecie higienistki
Vivien trójkę dzieci, w tym jednego dziewięciolatka z wybitym podczas bójki
zębem i dwie młodsze dziewczynki z obtartymi kolanami.
Westchnąwszy, Hay
mruknęła:
— Masz rację. Masz moje
błogosławieństwo, Caleb. Tylko spuść wodę.
— Dobrze.
— Polecam się na
przyszłość — jęknęła Haley patrząc, jak Caleb opuszcza salę gimnastyczną.
To właśnie tam się
ulokowali. Hay wolała mieć wszystkie maluchy pod opieką. Starsze dzieci zebrały
się w grupkach i świetnie sobie radziły, podjadając smakołyki z automatów ze
słodyczami, które Joy pozwolił otworzyć. Zbliżała się już noc, dochodziła
dziewiąta i Hay marzyła o tym, by się przespać. Niestety, wiele bachorów wciąż
nie chciało spać na porozkładanych na podłodze kocach i matach, co oznaczało
kolejne godziny czuwania, rozdzielania bijących się gnojków i wypuszczania ich
do toalety.
Sama nie wiedziała,
kiedy głowa opadła jej na ramię. Obudził ją dotyk czyjejś ręki. Gdy otworzyła
oczy, zobaczyła pochyloną nad nią twarz o znanych rysach i zielonych oczach.
— Joy? — zdumiała się
dziewczyna.
— Hej, musisz się
zdrzemnąć. Ja ich popilnuję, a ty biegnij do świetlicy, dużo osób tam
zamieszkało. Wszyscy boją się siedzieć sami w domach po tym, co odstawiły te
dwie dziewczyny…
— Nie wierzę. Zastąpisz
mnie? — spojrzała na niego ze zdumieniem.
Kiwnął głową.
Haley odetchnęła z ulgą.
Nagle dostrzegła stojącą przed nią dziewczynkę, około ośmioletnią, zapłakaną i
smutną.
— Co się stało? —
spytała, chwyciwszy dziecko za ręce.
— Chcę do mamy —
chlipnęła tamta.
Hayley westchnęła i
spojrzała znacząco na Joy’a. Ten tylko pokiwał smutno głową. Hay nachyliła się
do małej i rzekła cicho:
— Mamusia niedługo po
ciebie przyjedzie. Jesteśmy na takich dużych wakacjach, wiesz? No już, nie
płacz, skarbie. Chcesz cukierka?
Mała skinęła głową. Hay
wyjęła z kieszeni miętowe dropsy i dała całą paczkę dziecku. Odprowadziła je na
matę, po czym wróciła i spojrzała w oczy Joy’owi.
— Sam widzisz, jak jest.
Nie wiem, ile przyjdzie nam tak ich okłamywać… — szepnęła.
Nagle ich uszu dobiegł
odgłos bójki. Trzech chłopców, należących do najstarszej grupy dzieci, czyli
dziewięciolatków, tarzało się po podłodze, okładając się nawzajem pięściami. W
oczach Hay błysnęły łzy. Opadła na krzesło.
— Ja już nie mam siły, Joy,
a to dopiero pierwszy dzień.
Joy jednak nie słuchał.
W jednej chwili był przy walczących dzieciakach. Sekundę zajęło mu rozdzielenie
ich.
— Spokój, gnojki! —
huknął groźnie.
Jak na rozkaz zamknęli
się. Tylko jeden, o bardzo chytrym spojrzeniu postanowił pokazać swoją siłę.
— Nie rozkazuj mi, nie
jesteś moim ojcem— warknął.
Joy zacisnął zęby,
pamiętając o tym, żeby nad sobą panować.
— Ale sprać ci tyłek
mogę lepiej niż on, smarkaczu. Lepiej uważaj, jak odzywasz się do starszych.
— Bo co mi zrobisz? Nie
wierzę, że mnie zlejesz — rzekł hardo chłopiec, występując krok naprzód.
Joy chwycił go,
przytrzymał i z całej siły wymierzył klapsa w pośladki.
— AUUUU! — zawył
smarkacz.
W oczach zalśniły mu
łzy, usiadł na podłodze i wpatrywał się w chłopaka z nienawiścią. Triumfujący
Joy nachylił się ku niemu i rzekł
głośno:
— Nie wstyd ci, że
trzeba cię bić jak małego dzidziusia, byś coś zrozumiał? Ojojoj, dzidzia dostała
klapsa. Biedna dzidzia! — wyseplenił dziecięcym głosem,
a
chłopiec momentalnie spiekł raka.
Cała sala gimnastyczna
wybuchła śmiechem. Nikt nie spał, wszyscy przypatrywali się poczynaniom groźnie
wyglądającego mężczyzny. Joy odwrócił się i huknął:
—
A teraz do łóżeczek, rybki, bo inaczej wujek Joy zajmie się również wami!
Efekt był
natychmiastowy. Rozległ się tupot bosych, dziecięcych stóp i maluchy w samych
majtkach rzuciły się na koce i materace z sali gimnastycznej. Zadowolony z
siebie Joy podszedł do uśmiechającej się blado Hay, a ta spytała:
— Słyszałeś kiedyś o
bezstresowym wychowywaniu dzieci, chłopie?
On tylko wzruszył
ramionami i klepnął ją po ramieniu.
— Będzie dobrze, mała.
Mała. Zawsze ją tak
nazywał, gdy przychodziła do domu Terence’ów, bawić się ze swoim najlepszym
przyjacielem, Finnem. Byli braćmi, a różnili się niesamowicie. Joy’a uznawano
za duszę towarzystwa, podczas gdy Finn zamykał się w sobie. Joy był
prostolinijny, Finn — tajemniczy. Joy wesoły, Finn poważny. Joy mówił dużo, ale
nieskładnie; Finn, który większą część swojego życia milczał, umiał w jednym
słowie oddać całą istotę sprawy.
— Haley, ja po prostu
muszę cię o coś spytać — rzekł nagle stanowczo Joy.
— Tak? — spytała ona.
— Gdzie jest Finn?
Twarz Hay stężała.
Chrząknęła znacząco, po czym rzekła:
— Joy, ja nie wiem,
czemu pytasz…
— No bo…on uciekł. Nie
kłam,mała. Ja to czuję.
Westchnęła.
— Wiem, że uciekł. I co
z tego?
Spojrzał na nią ze
zdumieniem.
— To chyba nie jest
normalne, nie? Musiał mieć powód.
Spojrzała na niego
ponuro.
— Finn nie mówi mi o
wszystkim, ale mam pewne podejrzenia.
Joy nie był głupi. Szybko
zrozumiał, o co chodzi Hay.
— Ależ, Haley! Jak
możesz tak w ogóle myśleć!? Mój brat… — Joy urwał, wyraźnie zdenerwowany. Kilkoro
dzieciaków wlepiło w niego spojrzenia, lecz zignorował to.
— To tylko spekulacje —
próbowała go uspokoić dziewczyna.
Joy wziął parę głębszych
oddechów, poczym mruknął:
— Nawet jeśli, to dobrze
zrobił. Sorry, Hay, ale nie wydałbym własnego brata tym popaprańcom.
— A Hazel i Alaskę byś wydał? Tylko Vivien stanęła dziś na
wysokości zadania i jako jedyna z nas zareagowała, gdy chcieli je zabić.
Joy nagle zmrużył oczy i
zerknął na Hay niepewnie.
— Haley, co zaszło
między tobą, a Finnem?
Dziewczyna nagle
zamarła. Joy zauważył, że zarumieniła się.
— Nic. Nie rozumiem, o
czym mówisz…— skłamała gładko.
— Od paru dni się nie
widywaliście. Wiem, bo mówił mi. I kłamał, że jesteś chora, a Finn przecież nie
kłamie. Co się stało?
Hay zdenerwowała się.
— Ależ nic, Joy!
Naprawdę źle się czułam.
Nie wierzył jej. Hay
widziała to, ale przecież nie mogła powiedzieć mu prawdy.
— Pójdę się już położyć
— rzekła, wstając gwałtownie z krzesła.
Skinął głową, wciąż
lustrując ją spojrzeniem.
— Jak już zdecydujesz
się wyjaśnić mi, w co pogrywa wasza dwójka, powiedz — rzucił do niej ze złością
Joy, gdy wychodziła z sali
gimnastycznej.
Znalazłszy się na
szkolnym korytarzu, Hay wybuchła płaczem i pobiegła w stronę łazienki.
Sytuacja robi się niebezpieczna. Wśród uczniów tworzą się pierwsze podziały - na tych normalnych i na potwory. Czy ci drudzy mają jakiekolwiek szanse na przetrwanie w przerażonym i gotowym na wszystko społeczeństwie?